Rywale – Rozdział 1
FAZA ROZGRZEWKI
Reflektory na arenie brzęczały, rzucając ostre cienie na lód. W płucach Louisa Zenitha płonęło, gdy gonił za krążkiem. 30 sekund do końca meczu.
Wynik 3:3.
Gdzieś za sobą czuł obecność Kadena Faultera, czającego się, gotowego wykorzystać każdy błąd. Minęło siedem lat od czasów juniorskich, ale nic się nie zmieniło. Faulter nadal tam był, zawsze go obserwował, zawsze gotowy do ataku.
Media to uwielbiały – ich obu nieustannie krążących wokół siebie. Zenith i Faulter, ulubiona rywalizacja świata hokeja. Ich nazwiska pojawiały się w każdej kolumnie sportowej, połączone jak jakiś kosmiczny żart. A przecież byli zupełnie różni.
Kaden Faulter, złoty chłopiec ligi, spadkobierca imperium medialnego Faulterów, który prawdopodobnie wszywał metki znanych projektantów nawet do strojów treningowych. Blond adonis. Szybki jak błyskawica na lodzie, z uśmiechem modela, od którego fanki mdlały na trybunach.
Drugim z nich był Louis. Ciemnowłosy, szeroki w barach obrońca, który wypracował sobie pozycję, zaczynając od lokalnych lodowisk i wypożyczonego sprzętu.
Fani jedli im z ręki. Wymyślali historie o ich „naładowanych spotkaniach” na lodzie, analizowali każde spojrzenie i każdy atak, jakby kryła się w nich sekretna wiadomość. Gdyby tylko wiedzieli, jak bardzo obaj się nie znosili.
Głos trenera Martineza przebił się przez hałas tłumu.
– Zenith! Lewa strona!
Ostrzeżenie przyszło o pół sekundy za późno. Kiedy Louis próbował jednocześnie śledzić krążek i opcje podania, w jego polu widzenia pojawił się biało-niebieski błysk – koszulka Faultera. Zanim zdążył przenieść ciężar ciała i przygotować się na zderzenie, Kaden już w niego uderzył. Ich ramiona zderzyły się z głuchym trzaskiem, krążek wypadł z kija Louisa, a on sam walczył o utrzymanie równowagi.
Klasyczny Faulter.
Na pozór, dla sędziów, ten atak wyglądał jak czysty ruch obronny. W rzeczywistości ten facet pod idealnym kątem wykorzystał całą swoją masę, by wytrącić Louisa z rytmu. Louis obrócił się gwałtownie, rozpryskując lód pod łyżwami, i próbował nadrobić stratę, ale Kaden był jak zawsze o pół kroku przed nim.
Faulter przekroczył niebieską linię, gdy Louis desperacko próbował zamknąć lukę. Bramkarz zajął pozycję, napinając ramiona, ale Louis już wiedział, co się wydarzy. Przez siedem lat widział ten strzał setki razy. Szybkie prowadzenie kija, minimalne zwodzenie ramion, a potem uderzenie w górny róg bramki. Krążek opuścił kij Faultera dokładnie w chwili, gdy Louis rzucił się, by go zablokować. Za późno.
Syrena kończąca mecz rozdarła powietrze w tym samym momencie, w którym krążek uderzył w siatkę.
Goście 4, gospodarze 3.
Louis cisnął kijem o lód. Głuchy odgłos uderzenia przebił się przez okrzyki kibiców gości. Strzelił dziś dwa gole. I po co? Żeby w ostatnich sekundach patrzeć, jak ten cholerny Faulter zapewnia zwycięstwo przeciwnikom.
Okrzyk radości Kadena dał się słyszeć mimo hałasu trybun.
– Tak to działa!
Louis zmusił się, by podnieść wzrok. Patrzył, jak jego rywal rozpoczyna rundę zwycięstwa. Podnosił ręce do publiczności, uśmiechał się tym swoim uśmiechem jak milion dolarów i chłonął uwielbienie tłumu. Wiwatowali mu nawet niektórzy z kibiców gospodarzy. Zdrajcy!
Podniósłszy kij, Louis ścisnął go tak mocno, że aż zbielały mu kostki palców. To były tylko playoffy, do finału wciąż było daleko, ale porażka w Wigilię smakowała szczególnie gorzko.
– Zapomnij o tym, Zenith – krzyknął za nim trener Martinez.
Louis z trudem go słyszał, ponieważ w uszach wciąż szumiała mu krew.
Drużyny ustawiły się w szeregu do tradycyjnego uścisku dłoni, paradując w spoconych koszulkach i udając sportową rywalizację. Louis skupił się na oddechu, gdy powoli się zbliżali. Udało mu się zachować profesjonalizm aż do chwili, gdy stanęli naprzeciw siebie.
– Wesołych świąt, Zenith – szepnął Kaden ociekającym fałszywą słodyczą głosem. – Potraktuj to jako mój prezent. Małe przypomnienie, że niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają.
– Ciesz się tym, póki jeszcze działa – warknął Louis, nie odwracając wzroku. – Twoje cyrkowe numery powoli się nudzą.
– Być może – odparł Kaden z jadowitym uśmiechem, pochyliwszy się bliżej. W zimnym powietrzu jego oddech był doskonale widoczny. – Ale i tak nie możesz mnie powstrzymać, prawda?
– Pierdol się – odpowiedział cicho Louis, zmuszając się do uśmiechu dla reporterów, mimo że jego szczęka pozostawała napięta.
Błyski fleszy rozjaśniały ich otoczenie jak burza. Fotografowie nie przegapili ani sekundy tej rywalizacji.
Kaden cicho się zaśmiał.
– Daj spokój, nie bądź taki. Wiesz przecież, że jesteś moją ulubioną zabawką. – Przysunął się tak blisko, że jego usta niemal musnęły ucho Louisa. – Nikt inny nie ma tak ładnego rumieńca gniewu na twarzy jak ty.
– Odwal się – syknął Louis, odpychając go od siebie.
Za jego plecami rozległ się cichy śmiech Kadena.
– Śpij słodko, Lou. Będę o tobie myślał dziś wieczorem, polerując moje trofeum.
Z zamglonym automatyzmem Louis przedzierał się przez kolejne uściski dłoni. Jego celem była szatnia. Miejsce schronienia, z dala od świętującej publiczności, od zadowolonego z siebie uśmiechu Faultera, od wszystkiego.
Do szatni dotarł jako pierwszy i ciężko opadł na ławkę przed swoją szafką. Znajomy zapach plastrów sportowych i potu nie był w stanie przesłonić przytłaczającej woni porażki. Stopniowo wchodzili jego koledzy. Ich zazwyczaj swobodny ton rozmów po meczu zamienił się w przytłumione szepty. Nikt nie patrzył w jego stronę. Wiedzieli lepiej.
Przez małe okno wysoko na ścianie Louis obserwował, jak śnieg pada coraz gęściej. Z nieba spadały grube płatki. Prognoza pogody w telefonie ostrzegała przed nocną burzą. Jego ręce poruszały się mechanicznie. Rozwiązywał sznurowadła, zdejmował sprzęt, odkładał każdy element do torby z wprawą i precyzją. Ta rutyna powinna była go uspokoić.
Ale tak się nie stało.
Gałązki sosny i małe wieńce zdobiły pomieszczenie. Taylor, ich menedżer do spraw sprzętu, spędził wiele godzin na dekorowaniu szatni. Teraz przypominało to raczej sól wcieraną w jego otwartą ranę. Louis sięgnął po kawałek lamety wiszącej na drzwiach jego szafki i zerwawszy ją, niedbale rzucił na podłogę.
– Nie pozwól mu się aż tak do siebie zbliżyć – powiedział Mike, bramkarz stojący obok sąsiedniej szafki. Jego głos był ochrypły z frustracji, choć próbował nadać mu pokrzepiający ton. – Dziś Wigilia, kapitanie. Nie irytuj się.
– Wszystko w porządku. Daj mi spokój – odparł Louis ostrzej, niż zamierzał.
Wiedział, że zachowuje się jak dupek, ale nie potrafił się powstrzymać. Coś w Faulterze zawsze wydobywało z niego to co najgorsze. Sprawiało, że czuł się jak na imprezie juniorów: pijany emocjami, z sercem walącym jak oszalałe i wstydem palącym w piersi.
Mike spojrzał na niego znacząco, lecz nie drążył tematu. Mądry człowiek. Przez siedem lat profesjonalnej kariery i trzy różne drużyny Mike Patterson był najbardziej uważnym bramkarzem, z jakim Louis kiedykolwiek grał.
– Hej, impreza odbędzie się u mnie – zawołał do szatni Santiago Lopez, ich napastnik. – Moja żona przygotowała jedzenie dla całego pułku, a Święty Mikołaj na pewno przyniesie najlepszą whisky. Nikt nie powinien być dziś sam.
Rozległo się kilka okrzyków radości. Louis trzymał głowę spuszczoną, skupiając się na pakowaniu torby. Już dawno postanowił, że nie pójdzie. Myśl o konieczności prowadzenia nic nieznaczących rozmów i udawania dzielnego, podczas gdy wszyscy kręciliby się wokół porażki – wokół niego – wywoływała nieprzyjemne mrowienie pod skórą.
– Ty też, kapitanie – dodał stanowczo Santiago.
– Zastanowię się – mruknął Louis.
Obaj wiedzieli, że oznaczało to „nie”.
Sięgnął po telefon, przypomniawszy sobie wiadomość od cioci Mary. Zawsze dzwoniła w święta. W szatni – jak zawsze – nie było zasięgu. Wiadomość wciąż czekała bez odpowiedzi:
Powodzenia dzisiaj wieczorem, kochanie. Zadzwonisz do mnie po meczu?
Martwiła się, że spędzi święta sam, mimo że już setki razy ją zapewniał, że wszystko jest w porządku. Postanowił więc zadzwonić do niej później, w drodze do domu.
Za oknem śnieg padał coraz gęściej, pokrywając szybę grubą białą warstwą. Louis przez chwilę się w nią wpatrywał, wspominając zimy w Minnesocie. Godziny spędzone na strzelaniu w ogrodzie, aż palce grabiały mu z zimna, i ciocię Marę, która wciągała go do domu, podając kubek gorącej czekolady.
Wtedy wszystko było prostsze. Zanim pojawiła się sława i presja, zanim hokej stał się bardziej kwestią fanów i medialnych narracji niż czystej radości z gry.
Louis pozostał na swoim miejscu, mechanicznie przekładając już starannie spakowany sprzęt, podczas gdy jego koledzy z drużyny jeden po drugim znikali. To był jego rytuał po porażkach: czekać, aż szatnia opustoszeje, zanim naprawdę zmierzy się z frustracją. Niektórzy potrzebowali rozmów, wspólnego wyładowania emocji. On zawsze wolał samotność. Dziś na szczęście wszyscy chcieli szybko wrócić do domów, do rodzin, świątecznego obiadu i życia poza tymi murami.
Typowe odgłosy szatni powoli cichły: zamki błyskawiczne, kroki na kafelkach, oddalające się głosy. Louis liczył każde odejście jak uderzenia serca, aż w końcu zapadła błoga cisza. Wypuściwszy głośno powietrze, z opadniętymi ciężko ramionami na moment pozwolił, by mozolnie utrzymywana fasada się rozpadła.
– Louis?
Usłyszawszy głos trenera Martineza, mimowolnie się wzdrygnął. Starszy mężczyzna stał w drzwiach, w płaszczu, z torbą przewieszoną przez ramię, spoglądając z troską na przyciemnione pomieszczenie.
– Wszystko w porządku, chłopcze?
Louis automatycznie się wyprostował.
– Tak, trenerze. Wszystko w porządku.
Martinez poprawił torbę i na chwilę się zawahał.
– Masz jakieś plany na dzisiejszy wieczór? Kogoś, z kim spędzisz Boże Narodzenie?
– Jasne – skłamał Louis, czując gorzki smak tych słów. – Czeka na mnie ciocia.
Nie wspomniał, że ciocia Mara mieszka na drugim końcu kraju i że ich jedynym świątecznym kontaktem będzie coroczna rozmowa telefoniczna, podczas której oboje będą udawać, że nie są sami.
– Dobrze, dobrze – odparł Martinez z wyraźną ulgą. – W takim razie wesołych świąt. I nie zostawaj tu zbyt długo. Nawet dozorcy wracają dziś do domu wcześniej.
– Wesołych świąt, trenerze – odpowiedział Louis i czekał, aż Martinez zniknie w korytarzu.
W końcu naprawdę został sam.
Wziąwszy ręcznik, udał się pod prysznic. Nastawił wodę na maksymalną temperaturę. Strumień uderzył w jego ramiona z niemal bolesną siłą, ale przyjął to brutalne ciepło z ulgą. Para szybko wypełniła przestrzeń, gdy stał nieruchomo, a przed oczami przelatywała mu niekończąca się pętla meczu.
Ale nie chodziło tylko o mecz.
Wciąż powracała do niego twarz Faultera. Nie dzisiejszy uśmiech zwycięzcy, lecz zupełnie inny wyraz – ten, który Louis przez lata próbował wymazać z pamięci.
Para zgęstniała i nagle znów był tam. Siedem lat temu. Muzyka dobiegająca z domu była na zewnątrz jedynie głuchym pulsowaniem, a światła basenu zanurzały wszystko w eterycznym błękicie. Faulter wyszedł za nim. A może było odwrotnie. Szczegóły rozmyły się, wymazane przez czas i alkohol.
Ale jedno pamiętał z przerażającą wręcz jasnością. Blada twarz Kadena w świetle księżyca. Szybko unosząca się klatka piersiowa, kiedy płytko oddychał, wpatrując się w Louisa. Chwila napięcia między nimi. Zapach chloru w powietrzu. Cykanie świerszczy w ciemności.
A potem coś zmieniło się w tych niebieskich oczach. Błysnęło coś surowego. Przerażenie. Kaden odwrócił wzrok i minąwszy Louisa, niemal biegiem rzucił się z powrotem do domu. Louis stał jeszcze długo, patrząc, jak światło księżyca odbija się w falach wody.
Nawet teraz serce podchodziło mu do gardła na samo wspomnienie. Boże, jaki był wtedy naiwny.
Kłębek uczuć w jego piersi bolał, zbyt splątany, by dało się go rozsupłać. Dzisiejsza porażka sama w sobie nie miała wielkiego znaczenia, ale znane drwiny Faultera uderzyły mocniej niż zwykle. Siedem lat tego samego tańca, a on wciąż nie wiedział, jak się z tego uwolnić.
Mimo to nie potrafił płakać. Nigdy nie płakał. Nie dałby Faulterowi tej satysfakcji. Nie pozwoliłby mu wiedzieć, że nadal ma nad nim taką władzę.
Wydawało mu się, że minęły godziny, zanim w końcu zakręcił wodę. Owinąwszy ręcznik wokół bioder, wyszedł z kabiny prysznicowej. Krople wody spływały po jego torsie. W budynku panowała cisza. Słychać było tylko odległe odgłosy sprzątaczy i znajomy szum maszyny Zamboni przygotowującej lodowisko. Kiedy jednak wrócił do swojej szafki, nagle się zatrzymał.
Nie był sam.
– To twoja prysznicowa sesja? – zapytał Kaden, uśmiechając się szeroko i z premedytacją lustrując Louisa od stóp do głów. – Trwało to prawie 30 minut.
Louis poczuł nagły chłód, boleśnie uświadamiając sobie, że jest niemal nagi. Stał jak sparaliżowany, a woda z jego włosów kapała na podłogę.
– Co tu robisz?
– Cieszę się widokiem – odparł Kaden, nie tracąc tego swojego nieznośnego uśmiechu.
Wyglądał nieskazitelnie. Świeżo po prysznicu, perfekcyjnie wystylizowany, w dopasowanej koszuli pod absurdalnie drogim wełnianym płaszczem. Z pewnością zmierzał na jakąś elegancką świąteczną kolację charytatywną, gdzie oczarowałby wszystkich swoim wyćwiczonym uśmiechem. Kontrast między nimi był brutalny. Louis przemoczony, owinięty jedynie ręcznikiem, a Kaden wyglądający, jakby zszedł z okładki magazynu. Louis zacisnął szczękę.
– Skąd wiedziałeś, że tu jestem?
– Zawsze zostajesz na prysznic po przegranej. – Kaden drażnił się z nim, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Wszyscy to wiedzą.
– Jeśli przyszedłeś się przechwalać, to nie jestem w nastroju – rzucił Louis, ruszając w stronę swojej szafki.
Kątem oka śledził ruchy Kadena. Jak ofiara obserwująca krążącego drapieżnika. Mięśnie miał napięte, gotowe na nieunikniony atak.
– Nie po to przyszedłem – odparł Kaden, kładąc torbę na ławce.
Jego kroki odbijały się echem w pustej szatni.
– Chciałem tylko sprawdzić, co u mojego ulubionego wroga. Po syrenie wyglądałeś na kompletnie wykończonego. Omal nie pożałowałem ostatniego trafienia.
Ramiona Louisa się napięły, gdy Kaden podszedł bliżej.
Demonstracyjnie zajął się sprzętem, ale ten znajomy zapach – droższy pewnie niż jego samochód – wypełniał mu płuca z każdym oddechem. Książę funduszu powierniczego, który udawał jednego z nich. Nawet teraz, gdy kontrakt Louisa był wystarczająco solidny, by mieszkać w centrum i pomóc cioci Mary kupić nowy dom, obecność Kadena sprawiała, że zaciskał zęby.
– Tak, jasne. Trzymaj się ode mnie z daleka – mruknął w końcu Louis, po czym odwróciwszy się, zderzył z jego spojrzeniem. Ze znajomym błękitem oczu Kadena.
Przez ułamek sekundy dostrzegł w jego twarzy coś surowego, nieosłoniętego. Coś, co zniknęło tak szybko, że mógłby przysiąc, że tylko to sobie wyobraził. Został jedynie wyrachowany uśmiech.
– Przestań udawać, że mnie nienawidzisz, Lou.
Głos Kadena stał się głębszy, niemal łagodny. To było gorsze niż jakiekolwiek drwiny.
– Obaj wiemy, jak jest naprawdę, co?
Jego słowa przeszyły Louisa jak skalpel, trafiając w starą ranę, którą od lat bezskutecznie próbował zasklepić. Lód spłynął mu w żyłach, ale twarz pozostała niewzruszona. Umiejętność nabyta przez lata życia pośród kamer, wywiadów i takich chwil jak ta.
Ostrożnie sięgnął po koszulkę termiczną, odwracając się plecami i wykorzystując moment ubierania się, by ukryć wszystko, co mogło być wypisane na jego twarzy.
– Nie nienawidzę cię, leniwcu – powiedział niskim, cierpkim głosem. – Nie znaczysz dla mnie absolutnie nic.
Kłamstwo smakowało jak miedź. Znajome, ostre. Doskonalone przez lata.
Kaden znów się zbliżył. Jego drogi płaszcz musnął nagie ramię Louisa.
– Urocze – mruknął. – To dlatego twoje serce bije tak szybko?
Gorąco uderzyło w twarz Louisa, rozlewając się aż na szyję. Kaden nie mógł tego wiedzieć, a jednak na samą tę myśl Louisowi zrobiło się jeszcze cieplej. Nienawidził tego, że Kaden czytał w nim jak w otwartej książce. Że każda obrona traciła sens pod jego przenikliwym spojrzeniem.
Szatnia nagle wydała się zbyt mała. Zbyt ciepła, mimo zimowego powietrza wpadającego przez wysokie okna. Gdzieś w oddali buczał odkurzacz, ostatni znak życia w budynku.
Louis sięgnął po bieliznę i spodnie.
– Możesz wyjść? Chcę się ubrać i stąd zniknąć.
– Widziałem już wszystko – odpowiedział Kaden z fałszywą słodyczą. Cofnąwszy się o kilka kroków, odwrócił się plecami, dorzucając miodowo-słodką truciznę: – Nie martw się o rozmiar, Lou. Wiem, że tu jest zimno. Nie oceniam.
Louis ubierał się, nie zważając na gwałtowne ruchy. Usiadłszy, założył skarpetki i buty. Przez cały czas czuł obecność Kadena. Wciąż tam siedział, plecami do niego, jak rzeźba. W absurdalnym designerskim płaszczu.
Wrzuciwszy ostatnie rzeczy do torby, Louis zapiął kurtkę i ruszył do drzwi. Palce zacisnęły się na klamce. Obrócił ją.
Nic.
Spróbował ponownie, mocniej. Drzwi ani drgnęły.
Coś zimnego rozlało mu się w żołądku. Spojrzenie przeskakiwało między klamką a zamkiem.
– Co do diabła? – Odwrócił się do Kadena. – To twoja sprawka?
– Co takiego? – Głos Kadena miał w sobie tę arystokratyczną beztroskę, która zawsze doprowadzała Louisa do szału.
– Jesteśmy zamknięci.
Ta informacja przyciągnęła jego uwagę. Kaden wstał, nadal poruszając się z irytującą płynnością.
– Jak to zamknięci? Wszedłem pół godziny temu.
– A w korytarzu byli sprzątacze? – zapytał ostro Louis.
– Skąd mam wiedzieć? Byłem zbyt zajęty patrzeniem, jak pogrążasz się w użalaniu nad sobą.
Teraz w jego głosie było coś innego. Mniej opanowanego.
– Czy ktoś tu wchodził?
– Nie. – Idealna fasada Kadena pękła, gdy sam sprawdził klamkę. – Nie wiem.
Louis wyciągnął telefon, choć już dawno wiedział, że w szatni nie ma zasięgu. Grube betonowe ściany blokowały każdy sygnał. Przeciągnąwszy dłonią po włosach, głośno wypuścił powietrze.
– Wspaniale. Po prostu idealnie.
Tłumaczenie: Juli.Ann





Komentarze
Prześlij komentarz