Rudolf, nudny renifer – Rozdział 1
Rudolf, nudny renifer
– Pieprzony kostium! – warczy Balduin,
szarpiąc swój czerwony płaszcz. – Powiedz mi, jak mam w tym przebraniu poderwać
Sandrę z Działu Kadr.
– To
ty mi lepiej powiedz, jak w ogóle chcesz ją wyrwać? – pytam. – Sandra cię nie
lubi.
Poprawiam w lustrze męskiej toalety swoje
poroże renifera, tak by było ustawione pod kątem dokładnie 167 stopni.
Sprawdziłem, pod jakim kątem wyglądam najśmielej, i wynik był jednoznaczny.
Niestety, nie wyglądam szczególnie wyzywająco, ale cóż… Jestem księgowym.
– Ona tylko tak udaje. – Balduin macha
ręką. – Co ty tam wiesz o kobietach?
– Niewiele – przyznaję – ale jeśli one na
letnim festynie „niechcący” rozleją ci drinka na spodnie, to znaczy, że chcą
się ciebie pozbyć.
– Albo chcą cię zobaczyć bez tych spodni.
Patrzę na niego z politowaniem. Balduin
krzyżuje ręce przed wypukłym mikołajowym brzuchem. Swoją białą brodę wcisnął na
czoło jak kiepski tupecik. Wyobrażam sobie, jak wyglądał, kiedy miał jeszcze
włosy.
– To było na letniej imprezie – mówi. –
Teraz jest przyjęcie bożonarodzeniowe.
– Jak myślisz, co się zmieniło w ciągu
tych sześciu miesięcy?
– Ja… – Balduin pogardliwie prycha. – Siedź
cicho. Ja przynajmniej mam odwagę odezwać się do mojej sympatii. W
przeciwieństwie do ciebie, tchórzliwy reniferze.
– Te parzystokopytne to zwierzęta latające –
mruczę i spoglądam w dół, patrząc na mój odpadnięty czerwony nos. – I mam o
wiele trudniej od ciebie… Nie wiem nawet, czy pociągają go mężczyźni.
– Mała rada od Świętego Mikołaja: nie dowiesz się, jeśli nie zapytasz. – Balduin marszczy brwi.
– Ech – wzdycham, a następnie zacisnąwszy pięści, patrzę mu w oczy. – Jeszcze
ci nie powiedziałem, ale dziś się odważę. Dzisiaj mu powiem! Powiem Nickowi, że…
No… przynajmniej zapytam go, czy chce się ze mną napić.
– Naprawdę? Wydawało mi się, że nie
pijesz.
– Sporadycznie mi się zdarza. – Odchrząkuję.
– Nie podoba mi się utrata kontroli. A poza tym cały czas muszę odwozić twój
pijany tyłek do domu, więc sam nigdy nie mogę…
Pani Grobenolmer, kierowniczka Działu Kadr,
wtyka głowę do męskiej toalety.
– Hej, Święty Mikołaj! Rudolf! Gotowi na
rozsiewanie radości, dziwaki?
Najwyraźniej zdążyła już łyknąć
świątecznego ponczu. Jej nos jest bardziej czerwony od mojego. Mam na myśli ten
mój fałszywy.
– Jak zawsze! – Balduin chrząka. – Prawda,
Rudi?
– Rudolf – poprawiam go. Nienawidzę
zdrobnień. Po pięciu latach przyjaźni powinno to już do niego dotrzeć. Ale
najwyraźniej nie pojął.
Poza tym jego poczucie humoru jest nie
tylko wątpliwe, ale najwyraźniej również zaraźliwe. W przeciwnym razie nie
miałbym teraz na głowie poroża. Dla wyjaśnienia: w zeszłym tygodniu
zdecydowano, że na przyjęciu firmowym Balduin będzie musiał wcielić się w rolę
Świętego Mikołaja, ponieważ zawsze się spóźnia i pochłania wszystkie ciastka na
zebraniach. Natomiast Balduin uparł się, że to ja muszę być reniferem. I to
tylko dlatego, że mam na imię Rudolf. Nie Rudi. Rudolf. Cóż, reszta działu
również poparła ten pomysł, więc oto jestem. Z plastikowym porożem na czaszce,
czerwoną kulką na nosie oraz sznurkiem czerwonych i zielonych światełek na
szyi. Na szczęście pozwolono mi zostać w garniturze. W końcu zawsze przychodzę
na czas, a właściwie to nawet dziesięć minut wcześniej.
Gdy wychodzimy z toalety, poziom hałasu
zmienia się z ogłuszającego na bębniący. Świąteczna muzyka, brzęk kieliszków,
śmiech, krzyki i ktoś próbujący wygłosić przemowę walczy w tej kakofonii o
zwycięstwo. Pani Grobenolmer wygrywa, drąc się: – Święty Mikołaj przybył!
Rozlegają się głośne okrzyki.
Biorę głęboki oddech i czuję zapach nie
tylko świątecznego ponczu, ale także ludzi, którzy zamiast wziąć prysznic, wolą
używać mocnego dezodorantu. Nie zrozum mnie źle, lubię swój dział. Lubię całą
firmę, nawet jeśli moi koledzy wytykają palcami Balduina i mnie, omal nie padając
ze śmiechu. Z godnością kroczę przez ogromną salę, którą nasz szef wynajął na
gwiazdkowe przyjęcie. Moje rogi zaczepiają o jedną z licznych czerwono-zielonych
girland zdobiących sufit. Słyszę szarpnięcie, a potem chichot. Kretyńska girlanda
zwisa ze mnie, powiewając za mną jak kucyk. Mam nadzieję, że Nick pomyśli, że
to było celowe… Ups, a oto i on.
Wygląda jak przeklęty bożonarodzeniowy
anioł. Piękny świąteczny anioł z blond lokami, zarumienionymi policzkami i w
białej koszuli. Nocna koszula ze skrzydłami byłaby dla anioła bardziej
odpowiednia. Niestety, jesteśmy na przyjęciu bożonarodzeniowym firmy
Mumpelmeier & Sohn, a nie na biegunie północnym. Nie miałbym nic przeciwko
ujrzeniu Nicka w koszuli nocnej. Wyglądałby świetnie we wszystkim i… Och,
właśnie wpadłem na Balduina. Zatrzymał się na środku sali i rozłożył ręce.
– Dobrze się bawiliście? – wykrzyknął.
Ogłuszające „Taaak!” rozbrzmiewa w naszym
kierunku. Ze wszystkich stron. Nick również się przyłącza. By było jeszcze
głośniej, przykłada nawet do ust dłonie, które są dość silne. Prawdziwe łapy,
silne i męskie i… Powinienem przestać się na niego gapić. Chociaż nikt nie może
mnie usłyszeć, odchrząkuję i zaciskam dłonie za plecami. Prawdopodobnie
wyglądam bardziej jak ochroniarz niż renifer. Czy Nickowi podobają się
ochroniarze?
– Dobrze więc! – Pani Grobenolmer i pan
Knäusle ciągną za sobą fotel ozdobiony kilkoma rzędami kolorowych bombek. Jedna
z nich spada i rozbija się o podłogę. Ale nikomu nie wydaje się to
przeszkadzać. Miska z ponczem jest już w połowie pusta. Balduin z rozmachem
zapada się w aksamitną poduszkę i stuka w udo.
– Kto chce usiąść na kolanach Świętego
Mikołaja? – nawołuje. – Powiedzcie mi, co chcecie dostać na Gwiazdkę, dzieci!
Mruga do Sandry, a ona z przerażeniem
odwraca wzrok. Na jego kolana wskakuje pani Grobenolmer.
– Porsche poproszę, drogi Święty Mikołaju!
– Jej głos sprawia, że świąteczne bombki aż brzęczą. – I przystojnego pasażera!
– Wokół rozlega się śmiech.
– Z naprawdę dużą rurą wydechową? –
krzyczy Joachim z produkcji.
– Który z tych dwóch? – woła kobieta.
Wymykam się niepostrzeżenie. W drodze do
bufetu w moje poroże wplątują się jeszcze trzy girlandy. W sali obok jest w
miarę cicho. Biorę głęboki oddech i ściągam bibułkowe ozdoby. Następnie nalewam
sobie niegazowanej wody mineralnej i staram się przygotować na to, co mam
zamiar zrobić.
Porozmawiać z Nickiem.
Nick pracuje w Mumpelmeier & Sohn od
niemal sześciu miesięcy, a nigdy nie udało mi się zamienić z nim ani słowa.
Wiem, że to żałosne. Jestem dorosłym mężczyzną i mam już za sobą dwa stałe
związki, z których oba zakończyły się podobno dlatego, że jestem zbyt poważny.
Ale Nick… Już pierwszej chwili, gdy go ujrzałem, odjęło mi mowę. Dosłownie. Niestety.
Wtedy, jak zwykle 10 minut przed rozpoczęciem pracy, wsiadłem do windy na
parterze. Drzwi zaczęły się za mną zamykać, gdy usłyszałem czyjś krzyk.
– Zaczekaj!
Ledwo zdążyłem wyciągnąć rękę, by
zablokować drzwi, gdy coś mnie przewróciło, z impetem wpadając do środka. Coś
ciężkiego i blond, co pachniało jak ciasteczka korzenne spekulatius, tylko…
jeszcze lepiej.
Pierwszą rzeczą, którą skojarzyłem z
Nickiem, był jego zapach. A moim pierwszym odruchem była chęć zatopienia nosa w
jego włosach i wdychanie tego zapachu jak opium. Albo kokainy. Nie wiem.
Trzymam się z dala od narkotyków. Drugim odruchem było natomiast sprawdzenie,
co, do cholery, na mnie wylądowało. I czy mój garnitur nie ucierpiał po gruchnięciu
na podłogę.
Wtedy mężczyzna podniósł głowę i na mnie
spojrzał, a ja natychmiast przestałem się przejmować garniturem. Razem ze mną w
kabinie znajdowały się zarumienione policzki, zmierzwione loki i najbardziej
błyszczące czekoladowo-brązowe oczy na świecie. Zdezorientowany mężczyzna
spojrzał na mnie.
– Och, przepraszam!
Podskoczył i dopiero w tym momencie
uświadomiłem sobie, jak idealne i gładkie było to leżące na mnie ciepłe ciało.
Postąpiłem tak, jak od tamtej chwili robię już zawsze, gdy jest blisko mnie: gapiłem
się na niego, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Zupełnie, jakby ryba rozdymka okupowała
moje gardło, uniemożliwiając mi wydanie z siebie najmniejszego dźwięku. Głupio.
Bezdennie głupio. Nic na to nie poradzę.
– Przepraszam! Naprawdę przepraszam!
Naprawdę! – Nick przeprosił jeszcze ze sto razy, gdy podnosił mnie z podłogi,
co nie było takie łatwe, bo nogi miałem wypełnione budyniem czekoladowym.
Nie byłem w stanie oderwać od niego
wzroku. W pewnym momencie tego przepraszającego tsunami uśmiechnął się, a ja
całkowicie się roztopiłem. Miał dołeczki! W lewym i prawym policzku!
Niewiarygodne, wiem.
– Przepraszam, jestem trochę zestresowany –
powiedział. Jego głos był mroczny i chrapliwy, co wspaniale kontrastowało z
jego anielskim wyglądem. – Mam rozmowę kwalifikacyjną w Dziale Kadr i… Och, to
moje piętro!
Uświadomiłem sobie, że przez cały czas nie
wydusiłem z siebie ani słowa. Po prostu stałem jak idiota i się na niego
gapiłem. A ta durna ryba rozdymka w moim gardle nabrzmiewała i nabrzmiewała.
Powiedz coś – pomyślałem. –Powiedz coś, szybko.
Ale co? „Podobają mi się twoje dołeczki?”
Nie. Nie, to absolutnie wykluczone. To byłoby wysoce niestosowne wobec
potencjalnego współpracownika. Poza tym powinno być: „Podobają mi się pańskie
dołeczki”. W końcu nie znaliśmy się aż tak dobrze, żeby sobie tykać…
Drzwi się za nim zamknęły. Już go nie
było. Facet od ciastek spekulatius zniknął, a ja wyszedłem na kompletnego
idiotę.
– „Życzę
szczęścia”. To byłaby właściwa
reakcja, ty głupi dupku – pomyślałem o sobie samym. W końcu umówił
się na rozmowę o pracę. Nie. „Powodzenia” – Jeszcze lepiej.
Cóż, za późno.
Niestety, nasze kolejne rozmowy niczym się
nie różniły. Mówiąc wprost, nie były żadnymi rozmowami. Jako że pracujemy w
różnych działach, i tak spotykaliśmy się bardzo rzadko. A kiedy już to się
zdarzało, on mówił coś zabawnego, a ja milczałem jak kompletny imbecyl. Z
powodu ryby rozdymki w gardle i dołeczków Nicka nie potrafiłem się wysłowić…
– Ładne poroże – mówi ktoś za mną,
przerywając moje myśli. Ktoś o ochrypłym, mrocznym głosie.
Tak! Nie! Odwracam się. Nick stoi za mną,
a cholerna rozdymka w moim gardle pęcznieje do rozmiarów wieloryba.
Nie, Rudolf – myślę. – Dasz radę. Powiedział ci komplement,
więc… Odwdzięcz się.
Tak postępuje się po otrzymaniu
komplementu. Odwdzięcz się! Odpowiedni
tekst brzmi: „Ty też”. Cholera, nie pasuje. Przecież on nie ma poroża. Dlaczego
go nie ma? Dlaczego… jesteśmy tu sami? Owszem, nie ma tu nawet kucharza, który
do niedawna pilnował bufetu. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiega dziki śmiech. Nick
patrzy na mnie trochę niespokojnie. Jak długo milczałem? Cholera.
Ale… Jestem sam na sam z Nickiem. To moja
szansa. Biorę głęboki oddech i w końcu coś udaje mi się wydusić:
– Dziękuję. – Niezbyt kreatywnie. Z nerwów
zapomniałem się uśmiechnąć, więc sprawiam wrażenie, jakbym wcale tak nie
myślał. Nick przechyla głowę.
– Masz coś.
– Co? – Mam nadzieję, że to nic żenującego.
– Papier czy coś. – Po kilku krokach nagle
staje tuż przede mną.
Od czasu zdarzenia w windzie nie byliśmy
tak blisko i… Jak szybko może bić serce, zanim eksploduje ci w twarz?
– Ach, to… – mamroczę. – Pewnie girlanda…
Nie mogę kontynuować, bo podchodzi jeszcze
bliżej, pochyla się i… wyciąga z poroża niewielką czerwoną bibułkę. Cofam się.
Przedawkowanie zapachu ciastek spekulatius sprawia, że omal nie uginają się pode
mną kolana.
– Przepraszam, nie chciałem… – Drapie się
po rękawie. Skrawek girlandy ląduje na podłodze.
Mój puls przyspiesza, ale w starciu z tą
cholerną rybą rozdymką nie mam żadnych szans. Nick znajduje się tak blisko
mnie, jak… Wystarczyłoby się pochylić, żebym mógł go pocałować!
– Więc – Nick odchrząkuje – Balduin
wykonuje tam świetną robotę. – Głowa z jedwabistymi lokami wskazuje na salę, z
której dobiega ogłuszający gwizd. Mam nadzieję, że Balduin się nie rozbiera. –
Wszyscy są wniebowzięci. Właśnie obiecał Knäusle'owi, że żona pozwoli mu się
rozebrać jeszcze przed sylwestrem.
– I Knäusle sądzi, że to dobrze? – pytam
sceptycznie.
Hej, kompletne zdanie! Czy na tym polega
cała sztuczka? Po prostu nie myśleć o tym, co mówię?
– Nie, ale wszyscy inni rżeli ze śmiechu.
Cóż, na pocieszenie rozdaje laski cukrowe. – Nick uśmiecha się krzywo. Wydaje
się trochę spięty. – Później też ją dostanę. Nie jestem jeszcze pewien, czego
chcę, więc cóż… – Drapie się po głowie. – To naprawdę zabawne, że to robi. Nie
sądzę, żebym ja to potrafił, ale on zdaje się być w swoim żywiole i… Hej, ten
nos do ciebie pasuje, Rudolf. Eee, to znaczy… O! Zaraz tam pójdę. – Nick się
prostuje. – Wiem już, czego chcę.
– Więc co tu jeszcze robisz? – pytam, znów
zapominając się uśmiechnąć. – Wracaj tam, jeśli chcesz.
Mruga. Jego usta się rozchylają, ale nie
wydobywa się z nich żaden dźwięk. Ma takie pełne usta…
– Tak, to… Chyba już pójdę… tam – mówi.
Niech to szlag! Niemyślenie o tym, co
mówię, okazało się równie kiepskim pomysłem. Z przerażeniem obserwuję, jak
ubrany na biało mężczyzna znika. Podwójne drzwi zamykają się za nim.
Jestem kompletnym kretynem. I nawet się
nie uśmiechnąłem, więc zabrzmiało to tak, jakbym chciał się go pozbyć. A
przecież chcę czegoś dokładnie odwrotnego! Muszę za nim pobiec i to wyjaśnić,
po prostu… Cholera. Wiem z góry, że znowu to spieprzę. Jak zawsze.
– To nie było w porządku – prycha kucharz,
który niepostrzeżenie wrócił. – Dlaczego jesteś taki niemiły dla tego biednego
chłopaka?
– Nie chciałem… – wzdycham smutno i
wymykam się z powrotem na korytarz.
Nicka nigdzie nie widać. Balduin nadal
odgrywa swoją świąteczną rolę, ale teraz obserwuje go znacznie mniej osób.
Zespół gra, a parkiet się zapełnia. Tańczą głównie kobiety, ale jest między
nimi także kilku mężczyzn. Pojemnik na poncz jest już pusty.
Zaczyna się rozrywkowa część wieczoru.
Super. Człapię do Balduina i odchrząkuję. Nikt nie siedzi mu już na kolanach.
– Rudolf! – wrzeszczy. – Przegapiłeś
połowę!
– Przepraszam. – Staram się wyglądać
radośnie. – Jak leci? Sandra usiadła ci w końcu na kolanach?
– Niestety nie. – Szczerzy się pod brodą.
Gdybym nie wiedział, że to Balduin, to bym go nie rozpoznał. Jego czapka, broda
i peruka zakrywają mu niemal całą twarz. – Ale możesz wyświadczyć mi przysługę,
Rudi.
– Rudolf – poprawiam półgłosem.
Rozglądam się po sali, na wpół z nadzieją,
na wpół z obawą, że Nick na mnie patrzy. Ale on gdzieś zniknął. Z tyłu
obściskują się Tim i Luisa. Na imprezach firmowych zawsze się całują. Mam
nadzieję, że Nick nie całuje się z nikim w sąsiednim pomieszczeniu. Czy dlatego
zniknął? Brakuje jeszcze kogoś?
– Ziemia do Rudiego! – Balduin uderza mnie
w ramię. Mój czerwony nos znów upada. – Pytałem, czy mógłbyś mnie na chwilę
zastąpić.
– Hm? Tak, oczywiście. Dlaczego?
– Grobenolmer chce ze mną zatańczyć, a ja
nie mogę pląsać z moim głupim brzuchem i w tych butach. – O ile dobrze widzę,
wygląda na skwaszonego. – Poza tym przeklęty Święty Mikołaj musi tkwić tu do
północy.
– Dobrze. – Ukrycie się na kilka minut pod
brodą i czapką będzie w sam raz.
– Jesteś prawdziwym kumplem, Rudi – mówi,
kiwając głową z aprobatą.
Wkrótce potem przebieramy się w męskiej
toalecie. Kostium Świętego Mikołaja jest prawdziwym brzemieniem. Żeby brzuch
wyglądał ładnie, okrągło i zabawnie, wokół talii umieszczony jest ogromny
plastikowy pas. Nogawki spodni zaczynają się tak nisko, a buty są tak duże, że
ledwo mogę dojść do fotela.
Balduin rzuca się na panią Grobenolmer i już
po chwili wirują po parkiecie. Siadam na swoim tronie i pogrążam się w ponurych
myślach. Od czasu do czasu przychodzą jacyś ludzie i wypowiadają świąteczne
życzenia. W miarę jak poziom alkoholu w ich żyłach wzrasta, stają się coraz
głupsi, ale na szczęście większość z nich daje się zbyć laską cukrową. Tylko
Sandra nalega na kolanowe pląsy, o które z pewnością nie prosiłem. Mam
nadzieję, że Balduin nie jest zazdrosny, bo…
Nie, nie jest. Na szczęście gdzieś
zniknął. Podobnie jak pani Grobenolmer. Wypatruję ich w morzu tańczących,
pijących, hałaśliwych gości, ale ich głów nigdzie nie widać.
– Pewnie
poszli do toalety – myślę, ale już zaczynam mieć złe przeczucia. Okazuje
się, że miałem rację. Pół godziny później nadal siedzę w tym idiotycznym
kostiumie wśród biesiadników, przy dźwiękach świątecznego zespołu mariachi.
Ten drań zwiał. I zostawił mnie tutaj.
Tłumaczenie: Juli.Ann
Komentarze
Prześlij komentarz