Drużba mojego brata – Rozdział 1
Julian
Marmurowy hol
hotelu Grandview przypominał mi europejskie pałace, każdy centymetr emanował
luksusem. Kryształowe żyrandole rzucały tańczące cienie na wypolerowane podłogi
i byłem prawie pewien, że jedna płytka kosztowała więcej niż mój miesięczny
czynsz. Ścisnąłem mocniej torbę z ubraniami i starałem się nie wyglądać jak
jakiś facet ze Środkowego Zachodu, który przez przypadek znalazł się w złej
klasie podatkowej.
– Julian, do
cholery!
Odwróciłem się w
samą porę, by zostać powitanym przez prawdziwą kulę energii – Micah rzucił się
na mnie i omal nie wpadliśmy do marmurowej fontanny. Pachniał drogimi perfumami
zmieszanymi z potem. Jego zwykle idealnie ułożone włosy były teraz kompletnie
potargane, najwyraźniej przez godziny nerwowego przeczesywania palcami.
– Jezu, Micah –
zaśmiałem się po powrocie do równowagi. – Za dwa dni bierzesz ślub, a nie
idziesz na krzesło elektryczne.
– Czuję się mniej więcej tak samo. – Mój
przyjaciel cofnął się o krok i uśmiechnął się krzywo, tak samo jak za czasów
studenckich. – Boże, nie mogę uwierzyć, że naprawdę przyjechałeś. Sarah nie
może się doczekać, żeby poznać legendarnego awanturnika, przez którego omal nie
wyleciałem z uniwersytetu.
– To był wyłącznie twój pomysł.
– Ja tylko
dostarczyłem narzędzia. Ty zorganizowałeś fałszywe dokumenty, piwo i ten
„absolutnie pewny” plan. – Przewrócił oczami.
– To drobiazgi.
Gdy ujrzałem
czystą radość na twarzy mojego najlepszego przyjaciela, poczułem, jak w piersi
rozlewa mi się ciepło. Dlatego tu byłem, bez względu na to, ile bólu mnie
czekało. Trzy lata. Trzy lata, odkąd widzieliśmy się osobiście, nie licząc
sporadycznych SMS-ów i telefonów.
– Wyglądasz na
szczęśliwego, stary. Naprawdę szczęśliwego.
– Jestem
szczęśliwy. – Jego wyraz twarzy złagodniał, nabrał dojrzałości, której nigdy
wcześniej u niego nie widziałem. – Sarah… Ona wszystko zmieniła, Jules. Dla
niej chciałem być lepszy.
– Musi być
wyjątkowa.
– Jest. I nie może
się doczekać, żeby cię poznać. Opowiadałem jej zbyt wiele historii o naszych
szalonych przygodach.
Szalone przygody.
Gdyby tylko wiedział, że moją największą przygodą było zakochanie się w jego
starszym bracie, a potem ucieczka jak tchórz…
– Uważaj, co
mówisz, młodszy bracie. – Na dźwięk tego głosu czas nagle się zatrzymał. Głęboki,
lekko chrapliwy, z autorytetem, który kiedyś sprawiał, że miękły mi kolana. Starając
się kontrolować wyraz twarzy, powoli się odwróciłem i ujrzałem Cassiana
McKinleya.
Cholera.
Trzy lata nie
zatarły rzeczywistości. Jeśli to w ogóle możliwe, Cassian był jeszcze bardziej
przystojny niż w moich wspomnieniach. Jego ciemne włosy były teraz krótsze,
starannie zaczesane do tyłu, podkreślały jego wyraziste kości policzkowe i
mocną szczękę. Te jasnozielone oczy – te, które nie pozwalały mi zasnąć przez
niezliczone noce – patrzyły na mnie w sposób, który sprawiał, że aż skręcał mi
się żołądek.
Zimno. Z
dystansem. Być może nawet z obrzydzeniem.
Miał na sobie
idealnie skrojony, antracytowy garnitur, który wyglądał jak z okładki magazynu
biznesowego. Każdy centymetr emanował sukcesem i pewnością siebie, sprawiając,
że nagle uświadomiłem sobie własne niedoskonałości – mój pożyczony smoking,
znoszone buty i ja… Po prostu ja. Tchórz, który uciekł.
Mój oddech stał
się płytki. Cholera, moje ciało znów mnie zdradziło.
– Cassian. – Udało
mi się zachować spokojny głos, ale nieświadomie cofnąłem się o pół kroku. –
Miło cię widzieć.
Jego oczy badały
mnie, jakby oceniał mało imponującą propozycję biznesową. Kiedy jego wzrok
zatrzymał się na chwilę na moich ustach, poczułem gorąco na policzkach.
– Julian. Wyglądasz,
jakbyś… w miarę sobie radził.
W miarę. Nie „dobrze”,
tylko „w miarę”. Jakbym był jakimś ledwo tolerowanym organizmem, którego
obecność musiał uznać, ponieważ wciąż oddychałem.
– Dzięki. – Zacisnąwszy
zęby, starałem się, żeby nie zadrżał mi głos. – Wyglądasz na człowieka sukcesu.
– Gratuluję przejęcia.
– Tak. – Jego
odpowiedź była krótka, wręcz niegrzeczna, ale zauważyłem, jak jego palce lekko
się napięły. – Takie jest życie w biznesie. Niektórzy ludzie wytrzymują, a inni…
– urwał, a jego oczy stały się ostre jak sztylety. – Uciekają.
Jego ostatnie słowo
trafiło w cel z chirurgiczną precyzją. Micah spojrzał na nas, najwyraźniej wyczuwając
napięcie.
– Dobra, to jest
krępujące. – Wysilił się na lekki ton. – Czy możecie przynajmniej udawać, że
się nie nienawidzicie? Przed nami trzy dni uroczystości, a Sarah zabije nas
wszystkich, jeśli dojdzie do jakiegoś dramatu.
– Nie nienawidzimy
się – zaprzeczył Cassian, chociaż jego ton sugerował coś zupełnie przeciwnego.
Podszedł bliżej, na tyle blisko, że poczułem zapach jego perfum. – Julian i ja
mamy po prostu różne… wartości.
– Na przykład? –
zapytałem, głęboko zirytowany jego postawą, jednocześnie nienawidząc tego, jak
moje ciało reagowało na jego bliskość.
– Na przykład: co
oznacza lojalność, jak wygląda zaangażowanie. – Jego oczy wpatrywały się w
moje, a ja czułem, jak mój oddech przyspiesza. – Niektórzy ludzie trzymają się
bliskich im osób. Inni znikają, gdy sprawy się komplikują.
Krew uderzyła mi
do twarzy.
– Nie wiesz, o
czym mówisz.
– Nie wiem? – Jego
uśmiech nie był ciepły, ale dostrzegłem błysk w jego oczach. – Więc mnie
oświeć. Jaki był prawdziwy powód twojego zniknięcia trzy lata temu, Julian?
Napięcie w
powietrzu stało się tak gęste, że można było przeciąć je nożem. Micah wyglądał
na całkowicie zdezorientowanego, a ja… chciałem po prostu zapaść się pod
ziemię. Zanim zdążyłem wymyślić ripostę, z drugiej strony holu rozległ się
kobiecy głos.
– Micah! Kochanie!
– Cholera –
mruknął Micah. – To ciocia Sarah, Linda. Ratujcie mnie. – Chwycił nas obu za
ramiona. – Chodźcie ze mną i uśmiechajcie się naturalnie.
Kiedy
przechodziliśmy przez hol, każdą komórką czułem obecność Cassiana po mojej
prawej stronie. Sposób, w jaki się poruszał, jak starannie unikał dotykania
mnie, z wyjątkiem sytuacji, gdy jego ramię przypadkowo musnęło moje. Po skórze rozlało
mi się ciepło.
– Julian jest absolutnie
lojalny, prawda? – powiedziała właśnie Linda. – Prawdziwa przyjaźń jest dziś
tak rzadka.
Zauważyłem, jak
Cassian zamiera i bez patrzenia na niego wyczułem chłód w jego oczach. Kiedy w
końcu uciekliśmy od paplaniny Lindy, Micah wyglądał, jakby miał się za chwilę
załamać.
– Potrzebuję
alkoholu. Jules, masz ochotę na wypad do baru?
Popatrzyłem na
Cassiana. Spojrzał na zegarek, najwyraźniej chcąc uciec. Właściwie to powinienem
najpierw się rozpakować.
– Koktajl zaczyna
się o szóstej, prawda?
– Tak. – Oczy
Micaha zabłysły. – Jak za dawnych czasów. My trzej rozmawiający do białego
rana.
Stare czasy. Gdyby
tylko wiedział, co te „stare czasy” dla mnie oznaczały.
– Doskonały pomysł
– powiedziałem, mając nadzieję, że mój głos brzmi bardziej przekonująco, niż
się czułem.
– Świetnie. Cass,
też przyjdziesz, prawda?
Cassian znów
spojrzał na mnie, a ja poczułem chęć albo cofnięcia się, albo zrobienia kroku
do przodu.
– Muszę jeszcze
dokończyć kilka przygotowań do ślubu. Ale postaram się być na kolacji.
Kiedy bracia ruszyli
w kierunku windy, ja zatrzymałem się w holu i patrzyłem za nimi. Tuż przed
zamknięciem drzwi Cassian obejrzał się na mnie. Przez ułamek sekundy wydawało
mi się, że widzę coś innego – nie gniew ani odrazę, lecz ból? Tęsknotę? Chwilę
później drzwi się zamknęły, a oni zniknęli.
Zostałem sam w marmurowym holu, z sercem
walącym jak bęben, zastanawiając się, czy przyjazd tutaj nie był ogromnym
błędem.
Tłumaczenie: Juli.Ann





Komentarze
Prześlij komentarz