Rywale – Rozdział 4
SAM
Louis zerwał się o wpół do dziewiątej. Głowę miał jak z waty, a ból po wypitej whiskey pulsował mu w skroniach. W nocy musiał wrócić prąd – pod sufitem brzęczały jarzeniowe lampy, ostre i bezlitosne. Przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje. Zaraz potem poczuł ciepły ciężar u swojego boku oraz spokojny oddech muskający mu obojczyk.
Kaden jeszcze spał. Głowę miał wtuloną w pierś Louisa, a jedną dłoń luźno zaciśniętą na przodzie jego termicznej koszulki. Leżeli blisko siebie, skuleni pod parką Louisa, żeby się ogrzać. Louis nie miał pojęcia, jak w czasie snu znaleźli się w tej pozycji, pewnie po prostu instynktownie szukali ciepła, gdy temperatura w pomieszczeniu gwałtownie spadła. Ten widok niemal odebrał mu dech, rozniecił w piersi znajomą, bolesną tęsknotę.
Podczas snu Kaden wyglądał zupełnie inaczej. Z twarzy zniknęła mu jego zwyczajowa kontrola, rozczochrane złote włosy opadały mu na czoło, a usta miał lekko rozchylone. Wyglądał niemal spokojnie. Bez maski, którą na co dzień nosił.
Ciszę nagle przeciął zgrzyt klucza w zamku.
Louis uniósł głowę i wstrzymał oddech. Serce mu przyspieszyło. Przez moment nic się nie działo, po czym klamka obróciła się z metalicznym kliknięciem. Zawiasy zapiszczały, drzwi powoli się otworzyły i do środka weszła starsza kobieta w szarym stroju sprzątaczki. Zrobiwszy krok, natychmiast stanęła jak wryta.
Jej spojrzenie powoli obiegło pomieszczenie: pusta butelka po whiskey leżąca na boku, obok rum, porozrzucane batony proteinowe, przewrócone ławki wciąż tam, gdzie upadły, apteczka i bandaże rozrzucone po podłodze. I jedwabny szal Kadena, kiedyś nieskazitelny, teraz pognieciony i poplamiony krwią.
– Och! – wyrwało jej się cicho.
Jej poorana zmarszczkami twarz zdradzała szczere zaskoczenie, gdy dostrzegła Louisa, a potem Kadena, wciąż leżącego w jego ramionach. Brwi poszybowały jej w górę. Tego nie dało się przeoczyć.
Louis zesztywniał, boleśnie świadomy, jak to wszystko musiało wyglądać: Kaden wtulony w jego pierś jak zakochany gołąbek, zamknięci razem w szatni. Policzki aż go zapiekły. Tego nie dało się sensownie wytłumaczyć.
– Zostaliśmy tu zamknięci wieczorem – powiedział słabo, głosem wyższym niż zwykle, zdradzającym wyraźne zdenerwowanie. – Już wychodzimy – dodał szybko, jakby w ten sposób mógł wymazać ten cały obraz.
Kobieta powoli skinęła głową. Twarz miała neutralną, ale w jej oczach błysnęło uprzejme niedowierzanie.
Louis poczuł, jak ściska go w piersi, gdy spojrzał na Kadena. Wolność była na wyciągnięcie ręki. Ale było jasne, że razem z nią zniknie też to, co zapłonęło między nimi minionej nocy. Wiedział, że to nie był do końca prawdziwy Kaden, ten, który go całował. A przynajmniej nie w pełni. Nie potrafił jednak pozbyć się tak do końca wrażenia, że ten prawdziwy, ukryty pod dumą i pancerzem, po prostu za bardzo bał się okazać, co czuje.
Louis nie chciał go jeszcze budzić. Nie teraz. Nie chciał niszczyć tego kruchego poczucia możliwości. To było jak sen – delikatny, ulotny, już wymykający się wraz z porankiem, który powoli wpełzał do środka. Gdy Kaden otworzy oczy, ta chwila zniknie, zastąpiona twardą rzeczywistością.
W końcu Louis wypuścił powietrze i wyciągnął rękę. Palce lekko mu drżały, gdy przesunął nimi po pogniecionym materiale koszuli Kadena. Dotyk miał ostrożny, niemal niepewny. Jakby pragnął jeszcze choć na chwilę odsunąć to co nieuniknione.
– Hej – powiedział cicho, głosem spokojnym i niskim mimo bólu w piersi. – Obudź się, Kaden. Możemy już iść.
Tamten poruszył się z cichym pomrukiem. Rzęsy mu zadrżały, gdy powoli otwierał oczy. Na ten widok Louis znów mimowolnie wstrzymał oddech. Był taki piękny. Nie w tym sensie, w jakim mówili o nim wszyscy – jak o niedostępnym Adonisie – tylko inaczej. Surowo. Ludzko. Boleśnie prawdziwie.
Przez kilka bezcennych sekund Kaden po prostu na niego patrzył, twarz miał miękką od snu, całkowicie bezbronną. Na ustach błąkał mu się mały, senny uśmiech, jakby wciąż tkwił gdzieś pomiędzy snem a jawą. Zamrugał powoli, ze wzrokiem utkwionym w Louisie. Tak otwarcie, że na ten widok Louis poczuł ucisk w piersi. A potem – jakby nagle dopadła go rzeczywistość – w jego oczach mignęła panika. Krew napłynęła mu do twarzy, po czym gwałtownie się odsunął, nagle aż za bardzo świadomy, gdzie się znajduje i z kim.
Ostry ból przeszył Louisa, a rozczarowanie zaciążyło mu w sercu. Kaden pospiesznie stworzył między nimi dystans, zrywając się na nogi. Poruszał się sztywno, nieporadnie. Zatrzymawszy się na moment, rozejrzał się, dopiero teraz dostrzegając chaos wokół.
– Drzwi są otwarte – powiedział Louis cicho. Głos miał spokojny, choć w środku wszystko go bolało. Nie spuszczał wzroku z Kadena, próbując zignorować gorzki posmak znikającej bliskości.
Kaden skinął głową, nie patrząc na niego, po czym sięgnął po telefon. Każdy jego ruch był nerwowy, daleki od dobrze znanej elegancji. Rzuciwszy sprzątaczce krótkie spojrzenie, podszedł do ławki po torbę. Palce lekko mu drżały, gdy podnosił płaszcz. Rumieniec wpełzł mu na twarz, uszy, docierając również do szyi. Skupił się przesadnie na otrzepywaniu i zakładaniu płaszcza, poprawiał klapy, bawił się nimi bez potrzeby – byle tylko zająć czymś ręce.
Louis zmusił się, by odwrócić wzrok, i zajął się zranioną nogą. Podciągnąwszy nogawkę, obejrzał bandaż. Nie dostrzegł żadnej świeżej krwi, ale nadal czuł tępy ból. Zadowolony, opuścił materiał, wstał, skrzywił się nieznacznie, po czym sięgnął po torbę.
Gdy znów spojrzał na Kadena, dostrzegł na jego twarzy znajomy wyraz paniki. To było aż nazbyt oczywiste. Kaden szukał już drogi ucieczki. Siedem lat temu również uciekł, a Louis mu na to pozwolił. Ale to był inny Louis. Młodszy. Mniej pewny siebie. Obecny był starszy. Twardszy. I miał dość jego gierek.
– Gotowy? – zapytał Louis możliwie najbardziej obojętnie, gdy ich spojrzenia się spotkały, a zaskoczony prostotą pytania Kaden uniósł na niego wzrok. Zamrugał, jakby wytrącono go z równowagi, po czym krótko skinąwszy głową, ruszył w stronę drzwi.
– Wesołych świąt – mruknął Louis do sprzątaczki, gdy przechodzili obok, na chyba najbardziej dosłownym „spacerze wstydu” w życiu.
– Wesołych świąt, chłopcy – odpowiedziała, a jej uśmiech był odrobinę zbyt wszechwiedzący.
Louis wyszedł z szatni zaraz za Kadenem. Kaden szedł kilka kroków przed nim, utrzymując nieznaczny dystans, zbyt mały, żeby wyglądało to na próbę zgubienia Louisa, ale wystarczający, by rozmowa była zbędna. Louis rozpoznał ten dystans bez trudu. Był barierą, której na razie pozwolił stać.
Korytarz był długi i pusty. Z napiętymi ramionami Kaden wpatrywał się w telefon, którego ekran rzucał słabe światło na półmrok przejścia. Louis wiedział jednak, że na tym poziomie nie ma zasięgu – ani w korytarzach, ani gdziekolwiek indziej. Nerwowe stukanie w ekran było tylko ucieczką.
Niedługo później dotarli do klatki schodowej. Ich kroki odbijały się echem od betonu, gdy wchodzili wyżej. Żaden się nie odezwał. Cisza gęstniała z każdym stopniem. Na górze czekał kolejny korytarz, równie długi i równie pusty. Kaden nie zwolnił, szedł spokojnie w stronę foyer.
Po przytłumionym półmroku dolnych kondygnacji jarzeniówki w holu raziły światłem. Przy bramkach bezpieczeństwa siedział ochroniarz z parującym kubkiem kawy w dłoni. Gdy się zbliżyli, podniósł głowę i zaskoczony zamrugał na widok ich pogniecionych ubrań i rozczochranych włosów.
– Wesołych świąt – powiedział Louis z uprzejmym skinieniem głowy, chcąc rozładować napięcie.
Twarz strażnika natychmiast się rozjaśniła.
– Wesołych świąt, panie Zenith – odparł serdecznie.
Zerknąwszy na Kadena, Louis zdążył zobaczyć, jak ten jeszcze bardziej pochyla głowę nad telefonem. Jego palce poruszały się teraz celniej, jakby pisał albo przewijał ekran, choć Louis nie miał pojęcia, co mogło być aż tak pilne.
Rumieniec na policzkach Kadena się pogłębił. Jego ramiona znów się napięły, jakby szykował się na rozpoznanie, którego wcale nie chciał. Ochroniarz miał jednak wzrok utkwiony w Louisie, oszczędzając Kadenowi niezręczności.
Przechodząc przez hol, Louis nic już nie powiedział. W piersi nadal czuł ucisk. Kaden mógł odwracać wzrok, mógł chować się za ekranem telefonu, ale to nie zmieniało tego, co się wydarzyło. Ani tego, co niewypowiedziane między nimi wisiało.
Gdy Louis wreszcie złapał zasięg, szybko odblokował telefon. Trzy nieodebrane połączenia od ciotki Mary. Niezwłocznie wystukał wiadomość:
Hej, wszystko okej. Przepraszam, miałem problem z telefonem. Zadzwonię dziś wieczorem.
Pchnąwszy drzwi, obaj mężczyźni wyszli na zewnątrz – wprost w białą pustkę. Śnieg sięgał im niemal do kolan, padał gęsto i ciężko, zasłaniając horyzont zimną, wirującą zasłoną. Bez słowa ruszyli przed siebie, zgrabiałymi palcami próbując zamówić Ubera, podczas gdy ekrany ich smartfonów ledwo reagowały na dotyk.
Niewypowiedziane słowa paliły Louisa w piersi. Cokolwiek zapłonęło między nimi minionej nocy w ciemnej szatni, już gasło. Rozpraszało się w mrozie jak para unosząca się nad ustami, zostawiając po sobie tylko bolesną pustkę.
Nie odezwali się ani słowem, czekając na taksówki. Przeglądając telefon, Louis zerknął na czat drużyny. Ktoś wrzucił artykuły chwalące jego strzały z wczorajszego meczu, podobno najlepsze w sezonie. Sam mecz wydawał się dziwnie odległy, choć minął zaledwie dzień. Pojawiła się nowa wiadomość: zdjęcia z imprezy u Lopeza. Kilku chłopaków napisało, że zabrakło na niej Louisa. Przez chwilę popatrzył na fotki, po czym zablokował ekran. Ucisk w piersi wzmógł się jeszcze bardziej.
Pierwsze reflektory przebiły się przez śnieg – Uber Kadena. Kaden odwrócił się w jego stronę. Louis spodziewał się znajomego uśmieszku i ciętej uwagi na pożegnanie. Zamiast tego Kaden podszedł o krok bliżej i wyciągnął rękę.
Louis na moment się zawahał, po czym ją ujął. Uścisk był krótki, ale mocny. Gdy ich spojrzenia się spotkały, Louis dostrzegł coś niespodziewanego – wilgotny błysk w niebieskich oczach Kadena. Trwało to tylko chwilę, po czym tamten szybko odwrócił wzrok.
– Wesołych świąt, Zenith – powiedział cicho, chrapliwie.
– Wesołych świąt, Faulter – odpowiedział Louis równie cicho.
Stał jeszcze długo, nawet gdy taksówka Kadena zniknęła w śnieżnej zawiei, a tylne światła stopniowo rozpłynęły się w bieli. Nawet gdy chłód zaczął wpełzać mu w kości, nie ruszył się z miejsca. Cokolwiek było między nimi, czymkolwiek to było, teraz dobiegło końca. Nie miał innego wyjścia, musiał odpuścić.
Louis krzątał się po kuchni, a w powietrzu unosił się zapach pieczonej kaczki i żurawiny. Uznał, że porządna kolacja może pomóc mu strząsnąć z siebie ciężar, nawet jeśli będzie jeść sam. Na blacie stała miska z sałatą z fetą, a on jeszcze raz zamieszał purée ziemniaczane. Para leniwie uniosła się nad garnkiem.
Nalał sobie kieliszek czerwonego wina, pozwalając, by cicha świąteczna muzyka wypełniła mieszkanie. Ucisk w piersi nie zniknął całkiem, ale był inny. Lżejszy. Jakby wreszcie coś odłożył.
Twarz Kadena mignęła mu przed oczami – spojrzenie, którym obdarzył go przy pożegnaniu, ten krótki błysk czegoś surowego, prawdziwego. Louis westchnął i potarłszy kark, oparł się o blat. Powtarzał sobie, że tak jest lepiej. Że cokolwiek zapłonęło w tej szatni, tam też się wypaliło. A jednak ciało pamiętało, skóra wciąż mrowiła w miejscu, gdzie dotykał go Kaden, a ciężar jego bliskości nadal pozostawał w jego pamięci, nie dając się zignorować. Może to była tylko ta noc. Szansa, by wreszcie przegonić stare duchy. Żeby ruszyć dalej. Zostawić za sobą to niewypowiedziane „coś”, które prześladowało ich przez lata.
Brzękniecie dzwonka u drzwi przecięło łagodny głos Nata Kinga Cole’a i sprawił, że Louis drgnął. Z kieliszkiem wina w dłoni podszedł do drzwi. Właściwie nie spodziewał się żadnej wizyty. Może sąsiad potrzebował soli albo chciał na ostatnią chwilę coś pożyczyć. Im bliżej drzwi się znajdował, tym wolniej stawiał kroki. W piersi pojawił mu się niewytłumaczalny niepokój.
Zawahawszy się, pochylił i spojrzał przez wizjer.
Wstrzymał oddech.
To niemożliwe…
Serce zaczęło mu walić, gdy przekręcał zamek.
Tłumaczenie: Juli.Ann





A niech to. W takim momencie 😂😂😂
OdpowiedzUsuń