KP – Rozdział 2

  





Mistrzowie losu

 

        – Nie mów, że podrzucisz mnie na tę samą gównianą stację benzynową, co wczoraj…

Usłyszałem za mną cichy głos. Kinn był definitywnie w lepszej formie, chociaż jego usiana wczorajszymi i dzisiejszymi siniakami twarz wcale na to nie wskazywała. Ten gościu był cholernie twardy.

        – Jak to zrobili, że prawie siedzą nam na ogonie?! – krzyknąłem, ignorując jego komentarz, gdy w lusterku wstecznym zobaczyłem ścigających nas na motocyklach gangsterów. Żeby nie czekać na światłach przejechałem pomiędzy tankującymi pojazdami i wyjeżdżając natychmiast zwiększyłem prędkość. Zręcznie lawirowałem między autami w wąskich uliczkach, próbując zgubić naszych prześladowców. Cholera, przygotowali się... Na szczęście nie było tragicznie, bo mój megaszybki bike pozwalał pokonywać nawet słabo przejezdne drogi.

    – Zwolnij! – usłyszałem, czując muskający moją twarz ciepły wiatr. 

Mój pasażer jedną ręką trzymał mnie mocno w pasie, a drugą ściskał krawędź tylnego siedzenia.

       – Po prostu mocno się trzymaj – poradziłem mu i natychmiast dodałem gazu. 

Poczułem jak jeszcze mocniej chwyta mnie w pasie, używając tym razem obu rąk i dla osłony przed wiatrem chowa głowę za moimi plecami.

    – Jeszcze nie umarłem… – powiedział do siebie, kiedy zwolniłem, upewniając się uprzednio, że nie jesteśmy już śledzeni. 

    Byłem przekonany, że zgubiliśmy śledzących nas mętów. Przecież, żeby ich zmylić, jechałem przez labirynt skrótów i jednokierunkowych krętych uliczek. Zanim się zorientowałem, udało nam się zostawić ich tak daleko w tyle, że nie mieli szans nas znaleźć. Odetchnąłem z ulgą, gdy wjechałem na parking przed domem.

    – Gdzie my jesteśmy?

    – Tutaj mieszkam.

    Właściwie wcale nie miałem zamiaru go tu przywozić… Jednak droga, którą wybrałem, żeby zmyć się z pola widzenia gangsterów, prowadziła tutaj i zanim do końca zdałem sobie sprawę z tego co robię, skręciłem w lewo i znalazłem się pod kamienicą.

    – Pozwól mi wejść do środka i umyć twarz... – powiedział zsiadając z motocykla. Zauważyłem, że odetchnął z ulgą wreszcie czując się bezpieczny po piekle, przez które obaj przeszliśmy.

    – Zaczekaj! – zawołałem, kiedy ruszył w kierunku drzwi.

    Nie patrząc na niego, wyciągnąłem z kieszeni papierosa, zapaliłem go, zaciągnąłem się i wypuściłem smugę wijącego się dymu. Kinn odwrócił się w moim kierunku i pytająco uniósł brew czekając co powiem.

    – Pięćdziesiąt tysięcy... – upomniałem się unosząc odrobinę głos i znów wkładając papierosa do ust posłałem mu niewzruszone spojrzenie.

    – Hmph...

    W odpowiedzi na moje żądanie zachichotał, równocześnie patrząc na mnie z niedowierzaniem.

    – A co z moim zegarkiem, tym który dałem ci wczoraj?

    – Wczoraj było wczoraj... – przerwałem. 

    Na wszelki wypadek bez ogródek odciąłem się od niedawnej przeszłości. Bałem się, że może nalegać na zwrot zegarka, który zdążyłem już przecież nie tylko zastawić, ale również wydać otrzymaną za niego forsę. Po raz pierwszy, bez pomocy Madame Yok, zapłaciłem czesne za Porsché i po spłacie reszty długów wystarczyło mi nawet pieniędzy na naprawę klimatyzacji w moim pokoju. Z tego niespodziewanego zastrzyku gotówki niewiele mi już pozostało…

    – Wczoraj prosiłeś mnie o pięćdziesiąt tysięcy, a dzisiaj chcesz dostać kolejne pięćdziesiąt co daje w sumie sto tysięcy. Jak przypuszczam sprzedałeś już mój zegarek. Jeśli nie byłeś na tyle głupi, żeby opchnąć go jakiemuś okradającego klientów kupcowi, to otrzymałeś za niego najmarniej czterysta tysięcy – usłyszałem jego stanowczy głos, kiedy z uśmiechem, głośno dokonywał obliczeń – To oznacza, że za dzisiaj zapłaciłem ci z góry.

    Patrzył wprost na mnie z wyrazem wyższości na twarzy. Po raz pierwszy mogłem mu się dobrze przyjrzeć. Był kilka centymetrów wyższy niż ja i wpatrywał się we mnie przeszywającym wzrokiem. Z całej jego postawy emanował, niespotykany u ludzi w jego wieku, autorytet i było jasne, że gapi się na mnie, żeby mnie gdzieś zaszufladkować. Mimo siniaków na twarzy, widać było, że nie jest to zwyczajny facet. Nie dość, że miał doskonały wygląd i ciuchy od najlepszych projektantów, sprawiał również bardziej wrażenie Europejczyka. Sposób w jaki się poruszał i otaczająca go aura ewidentnie wskazywały na pochodzenie z bardzo wpływowej rodziny. Zacząłem się obawiać czy nie zacznie mnie przypadkiem ścigać za wyłudzanie od niego pieniędzy...

    – Więc nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś sam wrócił tam, skąd przyszedłeś.

    Nie da się ukryć, że rzadko robiłem coś bezinteresownie, ale skoro dodatkowe wynagrodzenie właśnie przeszło mi koło nosa, to mogę odhaczyć dzisiejszy incydent jako dobrowolną pomoc i olać resztę.

    – Heh...... Wiesz, masz całkiem przyzwoity wygląd, więc dlaczego zachowujesz się jak zwyczajny przestępca?

    Patrzyłem wkurwiony jak śmiał się ze mnie, stojąc pod moim własnym domem ze skrzyżowanymi na klacie rękami. Cholerny dupek! Nie dość, że mnie obrażał, to jeszcze patrzył na mnie z politowaniem. Jego szyderczy śmiech sprawił, że zagotowała się we mnie krew, a stopa zaczęła mi drgać ze złości. Może powinienem sprzedać mu kopa…?

    – Po prostu zamknij się, do cholery i wynoś się.

W tym momencie usłyszałem skrzypnięcie drzwi wejściowych i głos Porsché:

    – Bracie, czy to ty robisz tyle hałasu?

Wałęsający się po podwórku, ubrany w piżamę, mój młodszy brat patrzył na mnie z zaspaną miną.

    – Och, cześć – przywitał się z nieznajomym jak na grzecznego nastolatka przystało, a stojący obok mnie dupek spojrzał na niego i w odpowiedzi uprzejmie skinął głową.

    – Wracaj do środka – zwróciłem się do niego surowo.

Akurat w tej chwili braciszek nie miał zamiaru ustąpić:

    – Dlaczego się tu kłócicie i robicie tyle hałasu? Pobudzicie sąsiadów i będziecie mieć ich na karku. Wejdźcie porozmawiać do środka.

Porsché otworzył szerzej bramę i wskazał ręką na drzwi wejściowe.

        Cholera, dzieciaku, dzień po dniu podważasz mój autorytet…

    – Dzięki za gościnę, chłopcze.

Przyjąwszy zaproszenie, natręt ruszył w kierunku drzwi, ale chwytając za kołnierzyk jego koszuli błyskawicznie osadziłem go w miejscu.

    – Ja wejdę do mojego domu, a ty wróć do swojego.

Odciągnąłem go od wejścia rejestrując ostre spojrzenie, które pojawiło się w jego oczach osadzonych w przystojnej, wręcz anielskiej twarzy.

    – Jesteś dość odważny, że tak bezpardonowo kładziesz na mnie ręce…

Wypowiedział tę uwagę cichym i poważnym głosem, w którym brzmiały jednoznaczne nutki innego uczucia. Paniczyk był wyraźnie wkurwiony. Nie bałem się ani nie obchodziło mnie to, minąłem go więc i otworzyłem drzwi. Poczułem jego dłoń, która chwyciła mnie za ramię.

    – Czekaj! Nikt nigdy nie ośmielił się zlekceważyć mnie w ten sposób!

Zacieśnił uścisk, a ja, niezrażony demonstracją jego niezadowolenia, wyrwałem się i odpowiedziałem mocnym uderzeniem w jego klatkę piersiową.

    – A to niby dlaczego?! Za kogo ty się uważasz, do cholery?! Mogę zrobić z tobą coś więcej niż tylko ciągnąć cię za kołnierz koszuli, dupku! – rzuciłem rozsierdzony – Jeśli się nie odwalisz wytrę tobą podłogę!

Porsché, który uprzednio znikł w domu, wyszedł na zewnątrz.

    – Co tu się dzieje?

    – Nic!... Wracaj do domu...

Odwróciłem go i kładąc rękę na tyle jego głowy wepchnąłem do holu. Wszedłem tuż za nim zatrzaskując drzwi przed nosem Kinna. Sąsiedzi pewnie nas teraz przeklinają za wywołanie zamieszania o tak późnej porze...

        Nie obchodziło mnie już jak ten facet dostanie się do domu ani czy coś mu się w drodze do niego przytrafi! Miałem nawet mściwą nadzieję, że dostanie porządnego kopa za to, że jest takim zadufanym w sobie kretynem! Może zszedłby ze swojego tronu parę szczebli niżej. Po tym incydencie wcale bym się nie zdziwił, gdyby bandyci polowali na niego, bo rozsierdził ich tym swoim wkurwiająco górnolotnym zachowaniem. Zupełnie jakby był ponad wszystkich innych... Nieważne!

        Nie boję się ciebie, dupku! Moje jedyne zmartwienie to obawa, że możesz zażądać zwrotu swojego cholernego zegarka…

   Zadzwoniłem do Madame Yok, żeby sprawdzić co u niej słychać. Odpowiadała swoim zwykłym żywym głosem, informując mnie, że krótko po tym jak zniknąłem z baru, przybyła policja i położyła kres chaosowi. Porządnie zrugała mnie przy tej okazji, zakładając, że wpadłem w kłopoty z jakimś gangiem, których członkowie w odwecie zdemolowali jej bar. Nie pozostawało mi nic innego jak wziąć na siebie odpowiedzialność i zadeklarować, że pokryję koszty wszystkich szkód.

Następnego dnia rano znalazłem się w biurze baru, siedząc naprzeciwko mojej szefowej.

    – Wielokrotnie powtarzałam ci, że powinieneś lepiej kontrolować swoje emocje i najpierw pomyśleć zanim zaczniesz działać... Znowu nie będę w stanie cię wytłumaczyć ani usprawiedliwić – wygłosiła mentorskim tonem, zakładając, że wdałem się w sprzeczkę z jakimiś bandytami w alejce obok baru.

    – Przepraszam... – złożyłem ręce [1] i przełknąłem wszystkie słowa, które pchały mi się na usta.

Wydała z siebie długie i zrozpaczone westchnienie, sprawiając przy tym wrażenie, że tak naprawdę nie chciała obarczać mnie odpowiedzialnością za wszystko, co się wydarzyło.

    Niech to szlag! Przecież to wszystko nie było moją winą! Powodem tego bajzlu był ten cholerny, arogancki paniczyk Kinn. Miałem ochotę z frustracji walnąć głową w stół, przy którym siedziałem. Nie zapłacono mi za wczorajszą pomoc, a dziś przyjdzie mi zrekompensować wszystkie szkody powstałe na skutek dewastacji lokalu. Gdybym od początku wiedział jakie będą konsekwencje udzielenia pomocy Kinnowi, z całą pewnością nie przyłożyłbym do tego ręki i nie wplątałbym się w ten upiorny bałagan.

    – Nieważne, przeszłość to przeszłość. Idź i pomóż posprzątać. Nowe meble powinny zostać dostarczone dziś po południu.

    – Ile?

    – Co, ile? – zapytała zdziwiona.

    – Ile kosztuje pokrycie wszystkich szkód? – zapytałem, pomimo że bałem się tę kwotę usłyszeć.

    – Hmph... O wiele więcej niż możesz sobie na to pozwolić Porsche…

Siedząca naprzeciwko kobieta chwyciła leżący na stole Shan [2] i zaczęła się nim wachlować.

    – Mam tu i tam trochę oszczędności.

Mimo, że to nie ja byłem bezpośrednią przyczyną tego cyrku odezwało się we mnie sumienie. Czułem się jej dłużnikiem i chciałem wziąć odpowiedzialność za dewastację baru.

    – Na szczęście dla ciebie, Porsche,Khun Kinn zaoferował pokrycie wszystkich kosztów... W innym wypadku nie potrafię sobie nawet wyobrazić, ile lat musiałbyś pracować, żeby spłacić całą sumę.

Uwaga redakcji: [1] „Khun” znaczy to samo co „pan”, ale będzie od tej pory zarezerwowane dla osób o szczególnie wysokiej pozycji.

    – Kinn? – w mojej głowie pojawił się obraz jego zadowolonej, pięknej, chłopięcej twarzy z oczami przepełnionymi dumą.

    – Tak, Khun Kinn powiedział, że ci bandyci są również jego wrogami i kiedy zobaczył, że niszczą bar postanowił przyjść z pomocą.

        Huh! Kinn, ty przebiegły draniu! Udało ci się odwrócić sytuację i zrobić z siebie bohatera!!!

    Doszedłem jednak do wniosku, że nie stać mnie na to by wdawać się w jakiekolwiek wyjaśnienia. Podejrzewałem, że Madame Yok miała wczoraj ręce zbyt zajęte przy swojej nowatorskiej wersji Kung Fu by zauważyć, że Kinn i ja odjechaliśmy razem.

    – Rozumiem... – odpowiedziałem z nieszczerym uśmiechem.

    – A co do wczorajszej interwencji, przyznam, że wyglądało to tak, jakby policja zamykała dom publiczny. Ci bandyci rozpierzchli się jak szczury.

Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, słysząc to co powiedziała.

    – Ale ty sama wyglądasz trochę jak szalona.

   – Haha, początkowo, kiedy zjawiła się policja, uciekłam myśląc, że są tu po to, żeby mnie aresztować. Dopiero po chwili oprzytomniałam i zdałam sobie sprawę z tego, że przybyli mi na pomoc. Dobrze się stało, że pan Kinn ma doskonałe kontakty. Pociągnął za kilka sznurków, aby wydarzenia ostatniej nocy nie trafiły do wiadomości publicznej. Nie zależy mi na takiej darmowej reklamie. Przyszedł dziś rano po nagrania z kamer bezpieczeństwa baru. Słowo daję, że sam widok jego twarzy przyprawia mnie o drżenie...

    – Hę? Dlaczego?

    – Bo jest przystojny... Bardzo przystojny… Ekstremalnie przystojny. Od samego patrzenia dostałam gęsiej skórki… Jest jak perfekcyjny materiał na męża, z moim imieniem wypisanym na jego czole.

    Spojrzałem na nią sarkastycznie, czego rzecz jasna nie zauważyła, zajęta snuciem swoich absurdalnych fantazji. Zamknąłem oczy i ze zmarszczonymi brwiami pozwoliłem jej jeszcze przez chwilę fantazjować, po czym wstałem, aby pomóc innym członkom personelu w sprzątaniu.

    Ostatniej nocy nikt nie odniósł zbyt poważnych obrażeń, a tym bardziej nie stracił życia. Kilku osobom, co prawda, trzeba było podpiąć kroplówki, inni mieli podbite oczy, a pozostali kilka drobniejszych ran ciętych i siniaków. Ja byłem absolutnym wyjątkiem, ponieważ w starciu z rozjuszoną bandą oprychów nie doznałem nawet draśnięcia. Natychmiast wzięli to za powód do przekomarzanek, robiąc uwagi, że poświęcili się, żebym ja nie ucierpiał. Grzecznie przeprosiłem za spowodowanie takiego bałaganu i oznajmiłem, że w ramach rekompensaty zabiorę ich wszystkich na posiłek. Nie było tak źle, skoro nie musiałem płacić za wszystkie szkody wyrządzone w barze. Skoro nie policzyłem temu sukinsynowi za uratowanie po raz kolejny jego tyłka, uznałem, że nie jestem już nic mu winien.

    Poszedłem do części baru przeznaczonej dla palących. Było już koło dwudziestej pierwszej i wszystko powoli wracało do normy. Bar był dziś, co prawda, zamknięty dla klientów, ale pracownicy mieli obowiązek stawić się w pracy i pomagać w sprzątaniu wczorajszego pobojowiska. Pozwoliłem sobie na chwilę relaksu, siadając na dużej zamrażarce, w której trzymaliśmy lód. Zacząłem oczyszczać umysł, równocześnie głęboko zaciągając się papierosowym dymem.

    Stuk, stuk, stuk… Powoli odwróciłem się w kierunku, z którego dochodziły odgłosy kroków. Teren na tyłach lokalu był prywatny i odosobniony. Na dodatek uliczka była wąska, ciasna i dość brudna. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś się tutaj szwendał.

    – Hej...

    Dźwięk kroków ustał niedaleko miejsca, w którym siedziałem. Wytężyłem wzrok, marszcząc brwi i ujrzałem w ciemności dwie, ubrane na czarno, postaci. Wysoki mężczyzna wyglądał jak jakiś gangster i szczerzył zęby w złowróżbnym uśmiechu. Przymrużyłem oczy i skupiłem się, by po chwili rozpoznać kim był mężczyzna znajdujący się obok niego. To on!

Zsunąłem się z chłodni, rzuciłem papierosa na ziemię i zgasiłem go, przydeptując czubkiem buta.

    – Ty… Znowu… – powiedziałem wypranym z emocji głosem, zawieszając dłonie na pasku.

    Kinn podszedł bliżej, zatrzymując się o krok ode mnie. Szybko przeskanowałem teren, żeby upewnić się czy w pobliżu nie ma żadnych wrogów. Za każdym razem, kiedy ten facet się pojawiał dochodziło do jakiegoś mordobicia i rozlewu krwi. Sama jego obecność wystarczała. Miałem nadzieję, że dzisiaj nie stanie się on przyczyną wybuchu kolejnej „wojny światowej”. Jeśli miałoby do tego dojść, to nie będą potrzebni żadni gangsterzy, by wysłać mnie na tamten świat, bo nie ulegało wątpliwości, że zginę z rąk szefowej.

    – Czego chcesz... Czyżby znów jakieś bandyckie elementy chciały cię dopaść? – zapytałem, przysuwając się bliżej, a wysoki osobnik towarzyszący Kinnowi, bez słowa, stanął między mną, a nim.

    – Muszę z tobą o czymś porozmawiać... – odpowiedział paniczyk zgrzytliwym głosem.

    Czułem, jak moje serce przyspiesza...

    – Co?

    Rzuciłem to pytanie prezentując wypraną z emocji twarz i trzymałem na wodzy wszystkie szalejące we mnie emocje. Nigdy nie byłem kimś, kto uzewnętrznia swoje prawdziwe uczucia, zawsze starałem się je tłumić.

    – Chodź ze mną.

    – A to niby dokąd?

   – Jest wiele spraw, które musimy omówić – powiedział mój rozmówca i całkowicie rozluźniony włożył ręce do kieszeni, rzucając mi przy tym spojrzenie, którego nie potrafiłem odczytać.

    – Nigdzie się nie wybieram. Nie mam z tobą nic wspólnego!

    Słyszałem głośne bicie mojego serca. Zacząłem się odwracać i zamierzałem wrócić do środka, uznając rozmowę za zakończoną.

Nagle poczułem na ramieniu uchwyt tak silny, że kiedy wykonałem szybki odwrót z impetem zderzyłem się z tym, który mnie za nie trzymał.

    – Ale ja z tobą mam! – wykrzyknął ostro.

    – Mam to w dupie!!!

    Wyrwałem rękę z jego uścisku, nie zamierzając dać się nigdzie odprowadzić i pchnąłem Kinna z taką siłą, że zatoczył się do tyłu. Jego, do tej pory niewidoczna, obstawa szybko wynurzyła się z ciemności. W ciągu dosłownie sekundy sytuacja eskalowała. Chwyciłem kawałek drewna z kupki połamanych podczas rozróby w barze stołów i rzuciłem nim w twarz Kinna. Zręcznie się uchylił, a kiedy jeden z jego świty wyciągnął łapy w moim kierunku, bez wahania przyłożyłem mu w gębę. Kinn najwyraźniej nie chciał już dłużej czekać i zdecydował się dołączyć do walki. Cofnąłem się by wyprowadzić cios, ale precyzyjnie go zablokował, chwytając w powietrzu moją dłoń. 

Co do cholery? Wydawało się, że potrafił odczytać każdy mój ruch i był o krok przede mną. Zamierzałem sprzedać mu kopa, ale zrobił szybki unik. Znów spróbowałem przyłożyć mu z prawej, na co on nie tylko uwięził mój nadgarstek, ale błyskawicznie wykręcił mi rękę i przycisnął do ściany. Skąd brały się jego perfekcyjne umiejętności? Gdzie to wszystko było wczoraj i przedwczoraj? Wtedy, kiedy gangsterzy bezlitośnie go okładali i kiereszowali tę śliczną buzię?

    – Puszczaj! – warknąłem, odsuwając się od niego.

    Przycisnął mnie całym ciężarem ciała chwytając za ramiona, a ja z mizernym skutkiem walczyłem, żeby się od niego uwolnić. Cholera!!!

    – Słuchaj! Jestem tu, aby z tobą pokojowo negocjować.

    Mówił ze stoickim spokojem, powoli zbliżając swoją twarz do mojej. Czułem jego ciepły oddech na mojej skórze.

    – Nie zamierzam z tobą rozmawiać!!!

    Próbowałem się uchylić, ale przysuwał się do mnie tak mocno, że nasze policzki prawie się ze sobą stykały.

    – Heh..... Myślałem, że będziesz lepszy!

    Zaśmiał się. Kurwa!… Ten koleś mnie nie doceniał!!!

    – Tak?!!!

    Jak dzikie zwierzę rzuciłem się na jego szyję, zatapiając w niej zęby. Puścił mnie i natychmiast od siebie odepchnął. Sam sobie winien! Kto kazał mu się tak do mnie kleić?

– Co do diabła?!!!

    Dobiegło do mnie, kiedy rzuciłem się pędem w stronę baru, a wpadając do środka zamknąłem za sobą drzwi. Chwyciłem plecak z przebieralni i spotkałem się z zakłopotanymi spojrzeniami innych pracowników.

    – Co jest, Porsche!?

    – Co się dzieje? – głośno zapytał Dieaw.

    – Co ci się stało?

Ignorując ich pytania szybko poleciłem:

    – Przekażcie Madam Yok, że wychodzę wcześniej. Jeśli będzie musiała obciąć mi pensję, może to zrobić.

    Znowu poczułem narastający strach. Nie bałem się, że Kinn i jego ludzie przyjdą, by skopać mi tyłek, wysyłając mnie na oddział intensywnej terapii. Jedyne czego się obawiałem to to, że zażąda zwrotu cholernego zegarka!!! Odpaliłem silnik mojego motocykla i pognałem do domu z prędkością światła. To już trzecia noc z rzędu, kiedy uciekałem na motorze przed zagrożeniem czyhającym na mnie w miejscu pracy. W mojej głowie kołatało się tylko jedno słowo: zegarek, zegarek, zegarek i jeszcze raz zegarek. Kinn zebrał swoich ludzi, żeby mnie o niego zapytać. Bo co innego miałby chcieć ze mną omówić? Chciał zażądać jego zwrotu… Całkiem prawdopodobne, że to cacko było warte pięćset czy sześćset tysięcy..... A kto wie czy nawet i nie siedemset…

 

6:00

        Obudziłem się wcześnie rano i wyszedłem, żeby kupić dla nas coś na śniadanie. A raczej „wywlokłem” się z łóżka, by udać się na rynek. Byłem niewyspany, bo całą noc myślałem o Kinnie i o tym, kiedy po mnie przyjdzie...

    – Wygląda na to, że jesteś ostatnio całkiem dziany – powiedział Porsché, spoglądając najpierw na jedzenie na stole, a potem na mnie.

    – Skoro śniadanie stoi już na stole, jedz i szykuj się do szkoły – poleciłem, bawiąc się dużym kawałkiem krewetki w moim congee.

    Miał rację. Dzisiejsze śniadanie wyglądało o wiele lepiej niż nasze standardowe posiłki. Był chleb, masło, dżem, świeże mleko, sok pomarańczowy i kilka innych śniadaniowych przysmaków, na które rzadko mogłem sobie pozwolić. Coś zupełnie innego od zwykłych jajek i wieprzowego congee.

    – No już! Bierz się za jedzenie i wychodź.

Nabrałem na łyżkę dużą krewetkę i wrzuciłem ją do garnka z owsianką.

    – Nie zapomnij o mojej tygodniówce – dodał Porsché.

Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem sześć banknotów o nominale tysiąca bahtów. Oszołomiony chłopak spojrzał na mnie dużymi, okrągłymi oczami.

    – Woooow!

Jego oczy rozbłysły od razu, gdy tylko zobaczył pieniądze.

    – To jest twoje miesięczne kieszonkowe.

Musiałem rozdysponować forsę tak szybko, jak tylko się da, zanim Kinn przyjdzie po mnie, by mi ją zabrać. W końcu nie można odebrać komuś czegoś, czego on nie posiada, prawda?

    – Po prostu zapłacę ci z góry za cały ten miesiąc – sprecyzowałem, żeby nie miał jakichkolwiek wątpliwości.

    – Jesteś całkiem nadziany. Skąd masz tyle kasy?

    – Z oszczędności.

Patrzył na mnie z niedowierzaniem, dopóki nie popędziłem go, żeby się zbierał.

    – Idź już! I bądź oszczędny z tymi pieniędzmi! – krzyknąłem, patrząc na ubranego w szkolny mundurek brata.

    Westchnąłem… Przynajmniej to drogie czesne było tego warte. Ze zdobytymi pieniędzmi stać mnie było na opłacenie kolejnych czterech semestrów... Inni mogliby się zastanawiać, dlaczego byłem gotów płacić takie sumy za jego naukę, zamiast po prostu przenieść brata do przystępnej finansowo szkoły. Ja po prostu nie chciałem, aby Porsché odczuwał jakiś brak. Poza tym uczył się w niej od przedszkola i ja też byłem jej absolwentem. Było dla mnie ważne, żeby nigdzie nie musiał się przenosić i nie miał poczucia, że miałem lepiej niż on, mimo, że on sam wielokrotnie mi powtarzał, że bez problemu mógłby uczęszczać gdziekolwiek indziej. Chciałem zapewnić mu wszystko, co otrzymałby, gdyby żyli nasi rodzice. Byłem zdecydowany zająć się wszystkim, bez względu na przeszkody pojawiające się przede mną na drodze. Nieważne, jak bardzo było to męczące i jak bardzo musiałem walczyć, aby związać koniec z końcem. Wszystko, co robię... robię dla niego. Będę nadal się o niego troszczył. Zamknąłem dom i wsiadłem na motocykl, żeby pojechać jak zwykle na uczelnię, ale nagle coś zaświtało mi w głowie.

        Kurwa! Kinn przecież wie, gdzie mieszkam!

    – Ciociu Aoy!!! – wykrzyknąłem głośno nawołując naszą sąsiadkę, która była jedną z najmilszych osób w okolicy, mimo że czasami wywoływała awantury wdając się w kłótnie z mężem.

   – Co się stało?

    – Jeśli ktoś przyjdzie i zapyta o mnie, proszę mu odpowiedzieć, że się wyprowadziłem.

    – A kto miałby ciebie szukać?

Spojrzałem na zakładającą buty ciotkę Aoy, która obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem.

    – To nie ma znaczenia... Gdyby ktoś o mnie pytał... Powiedz mu po prostu, że przeniosłem się za granicę.

    Gdy przytaknęła, zająłem się usuwaniem z podwórka wszelkich śladów wskazujących na zamieszkanie. Niezależnie od tego, czy był to stojak na buty, parasole, moje kaski, zarówno stare, jak i nowe, zapasowe opony wszystko to chwytałem i wrzucałem do środka domu. Na szczęście nie było tego dużo… Po raz ostatni upewniłem się, że ogród wygląda na pusty i odjechałem spiesząc się na zajęcia.

 

    – Wyglądasz dziś, jakbyś był wszędzie – padło z ust Tema, kiedy po wykładach zajęliśmy miejsca w stołówce.

    – Hę? Dlaczego...?

    – Wyglądasz na niespokojnego i ciągle rozglądasz się na wszystkie strony. W jakie kłopoty wpadłeś tym razem? Gadaj! – Tem zmarszczył brwi.

    – Racja! Tym razem ci nie pomogę. Ostatnio ledwo uszliśmy z życiem uciekając z tej mordowni.

Wypowiadając te słowa Jom nie omieszkał, ze zmrużonymi oczami, podejrzliwie się na mnie gapić.

    Tamtego dnia ci dwaj uciekli, zanim naprawdę rozpętało się piekło. Co to za bzdety o „ujściu z życiem”? Jedyne co mogli zaprezentować jako ślady po bijatyce, to klika małych zadrapań. To nie były żadne ofiary napaści tylko mistrzowie w przesadzaniu. Cholerni mitomanii! Na dodatek obwiniali mnie w naszej grupie LINE, twierdząc, że to ja jestem odpowiedzialny za to, że im się oberwało. Pozwoliłem im po prostu przypuszczać co chcieli i nie zawracałem sobie głowy jakimkolwiek tłumaczeniem.

    – Nic mi nie jest – odpowiedziałem, bawiąc się leżącym na moim talerzu jedzeniem. Ale musiałem przyznać przed samym sobą, że się nie mylili. Odkąd postawiłem stopę na terenie uczelni, rozglądałem się na lewo i prawo, niespokojnie taksując okolicę w poszukiwaniu potencjalnego niebezpieczeństwa. Dziwne jednak, że zauważyli, bo specjalnie starałem się nie okazywać niepokoju.

    – Dupa, a nie „nic mi nie jest”. Powiem grzecznie: Porsche nie pierdol! Twoje oczy są cały czas rozbiegane. Czyżbyś miał stracha, że ci gangsterzy przyjdą po ciebie tutaj? Daj spokój najprawdopodobniej by się nie odważyli... – powiedział Jom uspokajająco.

    – Więc… Wyduś wreszcie czym się naraziłeś. Przecież nie bez powodu szukali cię w barze – naciskał Tem.

    – Heh....... Już sama jego fizjonomia i te beznamiętne spojrzenia w połączeniu z nieprzystępną fasadą, mogą kurewsko irytować ludzi. Pewnie sprowokował ich samym tylko spojrzeniem. Nie ma się czemu dziwić, że chcieli mu kolektywnie wpierdolić. A cóż innego?

    Jom szybko udzielił odpowiedzi, skoro sam nie wyrywałem się z tłumaczeniem. Znał mnie już wystarczająco dobrze.

    – Jom, krewni do ciebie przyszli. Czekają na froncie budynku. Hihi jeden z nich przedstawił się jako twój „tata”.

Ohm, jeden z naszych starszych kolegów, krzyknął do Joma, zmierzając w kierunku naszego stolika.

    – Jacy znów krewni, do jasnej cholery? – dopytywał się Jom po tym, jak przywitaliśmy się z Ohmem.

    – Nie wiem... Ale stoi ich tam czterech i powiedzieli, żebyś się pospieszył, bo jest coś ważnego, o czym chcieliby z tobą porozmawiać – odpowiedział ostro – Haha, oni naprawdę kazali mi tak powiedzieć – powtórzył Ohm.

    – Jak on wygląda...? – wypytywałem Ohma.

    – Masz na myśli 'tatę' Joma...? Niesamowity przystojniak. Patrząc na niego, nie uwierzyłbyś, że są spokrewnieni. Jak ktoś tak przystojny mógł spłodzić kogoś o takim gównianym wyglądzie?

Ohm wciąż się śmiał żartobliwie obrażając Joma.

    – Poważnie, Ohm! Kto po mnie przyszedł?

    – Hahaha, skąd mam wiedzieć. Ale „tatuś” jest ubrany w uczelniany mundurek z przypinką logo Wydziału Biznesu. Jest nawet sławny, powiedział mi, że nazywa się…

    – Hej, chcecie iść dziś obejrzeć film? Stawiam bilety!

Szybko mu przerwałem, zanim zdążył dokończyć. Wszystkie oczy były teraz zwrócone na mnie.

    – Co się z tobą dzieje, Porsche? Normalnie z trudem składasz zdania.

Wychwyciłem podejrzliwe spojrzenie Ohma.

    – Chodźmy, chłopaki. Weźmiemy samochód Tema, a ja zostawię tu swój motocykl. Pociągnąłem Tema za rękaw, podczas gdy moi przyjaciele patrzyli na mnie zdezorientowani.

    – W porządku, możemy jechać, ale najpierw pójdę zobaczyć twarz mojego „taty” – powiedział Jom podkreślając to słowo, tak jak wcześniej Ohm.

(Uwaga redaktora:  W tajskiej kulturze mówienie lub żartowanie z czyjegoś ojca jest formą obelgi.)

    – Pierdol się, Jom! Idę na boisko – Ohm odszedł z gniewem.

    – Gdybym go nie szanował jako naszego seniora, to bym mu z miłą chęcią przyłożył.

    – Chodźmy chłopaki.

 

Tem, chwycił swoją torbę i skierował się w stronę budynku wydziału.

    – Ejjj…. Chłopaki! Chodźmy na ten film! – nalegałem.

    – Co się z tobą dzieje, Porsche? Dziwnie się zachowujesz – Tem oszacował mnie wzrokiem.

    – Jestem zbyt leniwy, żeby iść przez dziedziniec...

    – Dobra, w takim razie możesz poczekać na nas przy samochodzie. Jom i ja znikniemy tylko na minutkę.

Tem rzucił mi swoje kluczyki i obaj ruszyli w kierunku frontu wydziału.

        Cholera!

Szedłem na parking alejką z tyłu budynków.

Przysięgam, Jom, że ci się odpłacę. Zamierzam się wyświęcić i zostać mnichem. Zdobędę tyle zasług, ile tylko zdołam, na twój pogrzeb.

    Zapaliłem drugiego papierosa i rozejrzałem się za przyjaciółmi, którzy, jak się okazało, czekali już na mnie przy samochodzie. Nie bałem się, że coś im się stanie. Nawet gdyby Kinn sprowadził swoich ludzi, żeby skopali nam tyłki. Obawiałem się tylko tego, że zażąda zwrotu zegarka. Nawet gdyby na mnie polowali i musiałbym z nimi walczyć, byłoby mi wszystko jedno, dopóki nie wspomną słowa o zegarku.

    – Cholera! Czy Ohm chciał mnie tylko obrazić?

Spojrzałem w kierunku głosu Joma.

    – I co? Spotkałeś swojego 'tatę'? – zapytałem, patrząc na malującą się na jego twarzy frustrację.

    – Co za strata czasu. Nikogo tam nie było…

Odetchnąłem z ulgą.

    – Hahaha, tak to już jest z tymi żartami Ohma. Po prostu o tym zapomnij, ok? – poradziłem przyjacielowi, podczas gdy obaj chwycili za papierosy, zanim wszyscy wsiedliśmy do samochodu, by opuścić teren uczelni.

        – Ciociu Aoy! Czy ktoś mnie szukał? – krzyknąłem na widok sąsiadki, po tym jak zaparkowałem przed domem.

    – Tak! W coś ty się wpakował, chłopcze? Ci faceci wyglądali jakby należeli do mafii…

Zacisnąłem mocno wargi, zanim zadałem kolejne pytanie:

    – Czego chcieli?

    – Szukali kogoś o imieniu Jom, kto według nich był właścicielem tego domu. Zmieszałam się i powiedziałam im, że w całej okolicy nie mieszka nikt, kto by się tak nazywał. Dodałam też, że w tym domu nikt nie mieszka, więc bez słowa sobie poszli.

    – Kiedy przyszli?

    – Około południa – odpowiedziała, mierząc mnie podejrzliwym wzrokiem.

Prawdopodobnie chciała wiedzieć, co się dzieje. Ale wiedziała też, że do gadatliwych to ja nie należę, a nasza dzisiejsza wymiana zdań była najdłuższą rozmową, jaką oboje odbyliśmy w ciągu ostatniego roku.

    – Czy mogę zaparkować motocykl u ciebie?

    – W porządku, w porządku. Nie sprawiaj zbyt wielu kłopotów Porsche. Pomyśl o swoim bracie.

    Przytaknąłem.

    Miałem szczęście, że przyszli, gdy Porsché nie było w pobliżu. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko go dziś ostrzec, żeby nie otwierał drzwi żadnym nieznajomym. A najlepiej w ogóle nikomu. W głębi duszy czułem strach. A co, jeśli on zmienił zdanie i przyniósł mi pięćdziesiąt tysięcy w gotówce w zamian za swój zegarek? No...... Nie zgodzę się na to. Kto chciałby oddać coś tak wartościowego?!

 

[1] Gest polegający na złożeniu obu rąk razem i ukłonieniu się. W Tajlandii używa się go jako pozdrowienia albo oznakę szacunku.

[2] Shan – chiński ozdobny wachlarz

 

 

Tłumaczenie: Juli.Ann     

Korekta: Baka

  

Poprzedni 👈             👉 Następny 

 


Komentarze

Popularne posty