TBC – Rozdział 2
Nie pozwól się spalić
Wiedziałem, że rodzina Achiwicha jest bogata, a bycie supergwiazdą musi przynosić niezłe dochody. Samochód, którym jeździł, był luksusowy – lśniący, czarny bentley. Udało mi się powstrzymać odruch opadającej szczęki i zachować kamienną twarz, gdy wsiadałem do auta. No cóż… To było niewiarygodnie luksusowe, prawdziwe błogosławieństwo!
– Wybacz bałagan. Jeszcze nie zdążyłem posprzątać.
– Nie szkodzi. – Uśmiechnąłem się z przekąsem, widząc „bałagan” Achiwicha.
Szpilki, i to bardzo wysokie.
– Należą do twojej dziewczyny? – Wskazałem na buty.
– Em…
– Zmienia je zwykle w samochodzie? – Wykorzystałem ciemność, by nadepnąć na jedną z nich, próbując złamać obcas, ale nic z tego…
Dobra, lepiej przestać. Zapiąłem pas, spoglądając na swoje niedopięte trampki.
– Tak… Mówi, że bolą ją nogi, gdy za długo nosi szpilki.
– Ta, z którą podobno się spotykasz? – zapytałem, obserwując, jak Achiwich zdejmuje czapkę i maseczkę.
No tak, przystojniak… Nie ma co się dziwić, że ma dziewczynę.
– To stara historia, ta jest nowa. Wkrótce paparazzi się dowiedzą…
– Kto?
– Jak na kogoś, kto twierdzi, że niewiele go to obchodzi, jesteś zaskakująco zainteresowany moim życiem.
– Po prostu pytam. Jeśli to zbyt osobiste, możesz przecież nie odpowiadać.
– Bogie.
– …
– Moja dziewczyna.
– Aha, ta modelka. Ładna. – Uśmiechnąłem się, pokazując kły, po czym odwróciłem wzrok w stronę okna, gdy tylko samochód ruszył. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nasza rozmowa była typowa dla luźnych znajomych.
Chciałem to zignorować, ale czułem, że gryzie mnie od środka…
Niech cię cholera, Chi! Romansujesz z największą gwiazdą branży, a przecież jesteś nikim.
Ale z drugiej strony… Ja sam przecież też kiedyś z nim spałem.
I co niby? Czy to powód do dumy?!
– A ty, Ji… też się z kimś spotykasz?
Nie bądź wścibski! Nie prowokuj! – skarciłem się w myślach.
– Cóż, oboje jesteśmy lekarzami. Siedzimy tylko w pracy i w swoich gabinetach, więc… chyba się spotykamy.
Co za bzdura. Kompletna, totalna bzdura!
Bałem się, że stracę resztki pewności siebie, jeśli przyznam, że nikogo nie mam, okej?
– To dobrze. Lepiej się zrozumiecie, skoro wykonujecie ten sam zawód.
– Tak.
– Czy twoja rodzina nadal mieszka w tym samym miejscu?
– W tym samym, ale teraz to już restauracja – odparłem cicho, zerkając na profil Achiwicha.
Nie odpowiedział, a jedynie lekko się skrzywił. Nie bardzo wiedziałem, co jeszcze dodać, ale mój szybki język sam podsunął mi słowa:
– Mama i tata zapraszają cię do nas na kolację.
– Jeśli będę miał czas, to przyjdę.
– Hmm.
– Kiedy byliśmy dziećmi, często bywałem u ciebie w domu, prawie tak samo często jak ty u mnie. Jedliśmy razem kolację niemal codziennie, bo nie lubiłem jadać sam.
– Nie pamiętam – uciąłem, odwracając się do okna. Nie miałem ochoty wracać myślami do wspomnień ze szkolnych lat, których – mimo najszczerszych chęci – nigdy nie mogłem wymazać.
Mój dom znajdował się blisko szkoły. Przy tak pustej drodze dojazd tam powinien zająć nam co najwyżej dziesięć minut. Ale Achiwich jechał 20 kilometrów na godzinę. Co za marnowanie potencjału tego silnika.
– Nie zapytasz mnie, dlaczego poszedłem do twojej szkoły?
– Dlaczego tam poszedłeś? – powtórzyłem pytanie, które najwyraźniej chciał ode mnie usłyszeć, choć wcale nie miałem ochoty poznać na nie odpowiedzi.
– Szczerze mówiąc, nie chciałem cię widzieć. Ale gdy już zobaczyłem… chciałem zobaczyć ponownie.
– Nie rozumiem.
– Ji, ja…
– Poczekaj, muszę odpisać na wiadomość – przerwałem mu, wyciągając telefon z kieszeni. Jasny ekran rozświetlił wnętrze auta, a ja skorzystałem z okazji, by zmienić temat. Szybko zasłoniłem wyświetlacz, gdy dotarło do mnie, że… Na tapecie miałem nasze zdjęcie sprzed dziesięciu lat. To samo, które zrobił Achiwich swoim polaroidem i które mi wtedy podarował. A ja nie tylko ustawiłem je jako tapetę w telefonie, ale i na komputerze.
– Ech, strasznie bolą mnie plecy. Muszę się trochę przesunąć – rzuciłem, zmieniając pozycję i opierając się bardziej o drzwi auta. Potem znów podniosłem telefon, obrzucając Achiwicha wymuszonym uśmiechem, gdy z zaciekawieniem na mnie spojrzał.
– Rozgość się.
– Mógłbyś jechać trochę szybciej? Plecy mnie bolą, nie chcę zbyt długo siedzieć.
– Plecy cię bolą czy po prostu nie chcesz rozmawiać?
– …
– Widzę, że cię męczę, Ji. Odwiozę cię do domu i nie będę już przeszkadzał. Chciałem się tylko upewnić, że naprawdę wszystko u ciebie w porządku.
Achiwich rzadko mówił tak długo. Zerknąłem na ekran telefonu, na zdjęcie przedstawiające mnie i Chi, a potem na niego. Kąciki jego ust nieznacznie się uniosły, ale zaraz potem ten uśmiech zniknął. Jego samochód nagle przyspieszył.
– Mam się dobrze. Nie musisz się martwić.
– Rozumiem.
– …
– Rozumiem, że… nie możemy być już nawet przyjaciółmi.
Odłożyłem telefon obok siebie, słuchając jego słów. Tym razem westchnąłem głośno, nie próbując już ukrywać swoich emocji.
– Gdybym mógł cofnąć czas… nie chciałbym cię znać. Nie chciałbym nawet… być twoim przyjacielem.
Gdy skończyłem mówić, w samochodzie zapadła głucha cisza. Tylko muzyka i odgłos drobnych kamyków uderzających o podwozie rozbijały tę duszną atmosferę.
Nie odzywałem się. Achiwich tym bardziej, ale za to docisnął pedał gazu do podłogi. Chwilę później luksusowy samochód zatrzymał się przed moim domem, obok czerwonobrązowej drewnianej bramy.
Już miałem wysiadać, mając nadzieję, że los nie będzie aż tak okrutny, by znów kiedyś skrzyżować nasze drogi.
– Dzięki za podwózkę.
– …
Bez problemu odpiąłem pas i sięgnąłem do klamki, ale zanim zdążyłem otworzyć drzwi, szarpnął mnie za ramię. Odbiłem się od miękkiego siedzenia, unieruchomiony w żelaznym uścisku Achiwicha. Nachylił się nade mną. Nasze twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów.
– Co, do cholery, wyprawiasz?!
– A jak myślisz?
– Chi.
– Nie lubię, gdy jesteś dla mnie taki uprzejmy. Nie cierpię tego. To sprawia, że wydajesz się obcy. Nie chcę, żebyś traktował mnie jak kogoś bez znaczenia.
– Nigdy nie powiedziałem, że jesteś kimś bez znaczenia. Ale jedno jest pewne – ty i ja powinniśmy trzymać się od siebie z daleka.
Uśmiechnąłem się kpiąco, wpatrując się w jego jasne oczy, prowokując go spojrzeniem.
– Od kiedy nosisz okulary?
– Przepraszam, pójdę już…
– Dlaczego musisz mnie tak irytować?
– O czym ty…
– Ji, przestań się wygłupiać.
– Coo… Mpf! – Wydałem z siebie protestujący pomruk, ale mój głos został natychmiast stłumiony.
Nawet jeśli widziałem, że Achiwich był blisko, nie zdążyłem się przygotować. Nie spodziewałem się, że jego miękkie, bladoróżowe usta… opadną na moje. Przycisnął się do nich i już po chwili wcisnął język pomiędzy moje wargi, zmuszając mnie do ich otwarcia. Całował mnie tak mocno, że nasze usta były ze sobą szczelnie złączone. Wsunąwszy język głębiej, poznawał teren, jakby był na jakiejś wyprawie badawczej. Jego klatka piersiowa ani drgnęła, gdy z całych sił próbowałem go odepchnąć.
Achiwich jednak nie przestawał. Jego język sunął dalej, oplatając mój, ciężki i natarczywy, aż zaczynało brakować mi tchu. Dłonie wędrowały po moich żebrach, zaciskając się i przesuwając, zbyt zachłannie, bym mógł czuć się komfortowo. Jego dotyk nie osłabił mojej czujności. Jego wygląd nie wprawił mnie w zakłopotanie.
To Achiwich… Ten dawny Achiwich… był tym, kto sprawiał, że traciłem siły.
Trwało to długo, zbyt długo, zanim w końcu uwolnił moje usta.
– Wkurzyłem cię? – Jego głos brzmiał spokojnie, niemal zaczepnie.
– Wiesz, Chi? Właśnie przesadziłeś.
Podniosłem dłoń, przecierając usta, które wciąż lepiły się od jego śliny. Smak papierosa pozostawał na języku. Kąciki moich oczu piekły, a ja patrzyłem na niego z czystą, nieukrywaną wściekłością.
– Kurwa, nienawidzę cię, draniu! Jesteś najgorszą osobą, jaką w życiu spotkałem.
– …
– Jeśli już wybrałeś odejście, to zniknij mi z oczu! Twoja twarz, twoje ręce na mnie… Zabieraj je!
– …
– Brzydzę się tobą… Mmpf!
Chi pocałował mnie ponownie. Tym razem było jeszcze bardziej intensywnie, tak nagle, że kompletnie mnie zaskoczyło. Ostry ból przeszył moją dolną wargę, kiedy ją przygryzł i ssał, zostawiając po sobie wilgoć i gorącą falę, która ostatecznie… spaliła wszystko, co między nami zostało.
Jak tylko mnie puścisz, to przywalę ci prosto w gębę, dupku!
Bum!
Tak, zrobiłem dokładnie to, co przyszło mi do głowy. Zamachnąłem się i uderzyłem go na tyle mocno, że odskoczył na fotel kierowcy, jednocześnie chwytając się za prawe oko.
– Au!
– Dobrze ci tak, kretynie! Nienawidzę cię, nienawidzę, nienawidzę!
– To boli, Ji…
– Lepiej się zmywaj, zanim porąbię cię na kawałki tasakiem! – zagroziłem bez cienia żartu.
– Ji, Chirawat…
– Cholera, od dziecka poprawiałeś sobie zęby, to czemu, do kurwy nędzy, nie poprawiłeś też swojego charakteru?!
– Zaczynasz mi przypominać starego siebie, kiedy mnie tak bluzgasz.
– Pierdol się!
Schyliwszy się, chwyciłem but Bogie i cisnąłem nim w Achiwicha.
Nie trafiłem.
Nawet z jednym przymkniętym okiem zdążył perfekcyjnie się uchylić. Nie zrobiło to jednak na mnie wrażenia. Nie mogłem już dłużej patrzeć na jego twarz! Otworzywszy drzwi, wyskoczyłem na zewnątrz, zatrzaskując je z taką siłą, że… Szczerze mówiąc, nie obchodziło mnie, ile ten cholerny samochód kosztował. Gdybym mógł go rozwalić gołymi rękami, bez wahania bym to zrobił.
Głowa mi pulsowała. Ten pocałunek… zagotował we mnie krew. Zrobiłem kilka kroków, podczas gdy silnik wciąż warczał w tle. Poklepawszy się po kieszeniach, uświadomiłem sobie, że zostawiłem telefon w aucie Achiwicha.
Natychmiast się odwróciłem i szarpnąłem drzwi.
– Zapomniałem telefonu! – powiedziałem ostro.
Chi nadal mrużył oczy, prawą dłoń miał przyciśniętą do twarzy, a w lewej trzymał mój telefon.
– Miałem ci go właśnie oddać.
Nie obchodziło mnie, co mówił. Wyrwałem mu komórkę i szybko rozejrzałem się po samochodzie, sprawdzając, czy nic więcej nie zostawiłem.
– Jeśli zapomniałeś czegoś jeszcze, to ci to oddam.
– Nie zawracaj sobie głowy. Nie chcę cię więcej widzieć. Obrzydzasz mnie!
Nie słuchałem, co odpowiedział. Nie obchodziło mnie to.
Trzask!
Zatrzasnąłem drzwi samochodu i odszedłem…
Nie dbałem o nic.
Niech zniknie mi z oczu.
Nie obchodziło mnie, czy to jego dziewczyna, czy ktokolwiek inny zajmie się jego podbitym okiem.
Gorąco.
Mój umysł płonął.
– Masz, Rian, zjedz.
Oderwawszy kawałek kurczaka, podałem go psu, który patrzył na jedzenie z błyszczącymi oczami. Zmiękłem i dałem mu jeszcze trochę.
A sam?
Sam wsunąłem łyżkę kleistego ryżu do ust, rozkoszując się chrupiącą panierką, choć wiedziałem, że to nic zdrowego. Pojechałem aż na targ w Chiang Mai, żeby kupić tego pieprzonego kurczaka, a teraz jadłem go przy kamiennym stole w ogrodzie, pod chłodną mgłą świtu, próbując stłumić narastającą irytację.
– Zgadzasz się ze mną, Rian, że Chi to skończony dupek?
Oderwałem kolejny kawałek i podałem psu, kontynuując monolog, choć doskonale wiedziałem, że mnie nie zrozumie.
– On mnie pocałował. I co gorsza…
Wstrzymałem oddech.
– … to mnie poruszyło.
Ziemia nie jest idealnie okrągła, to sferoid. Nie powinniśmy byli znów spotkać się przez przypadek, bo teoria o kulistym świecie nie jest do końca prawdziwa. A jednak się spotkaliśmy. Jestem lekarzem, ale teraz wierzę w przeznaczenie. Może w poprzednim życiu byliśmy wrogami, dlatego wciąż na siebie trafiamy.
– Podnieś przednią łapę, Rian, a dostaniesz więcej kurczaka. – Uniosłem kawałek udka, obserwując, jak tajski kundelek macha ogonem.
– Poproś, no dalej.
Mój pies był mądry. Podniósł przednie łapy i – śliniąc się – wystawił długi język. Kochałem go, więc byłem zdania, że jest najsłodszy na świecie.
– Masz, jedz. A teraz słuchaj mnie uważnie. Sprawa wygląda tak: Chi i ja mieliśmy kiedyś paskudną historię. Stało się to dawno temu, jeszcze zanim się urodziłeś. Byliśmy partnerami w „zbrodni”, bo uwielbiał mnie drażnić. Przez niego oberwałem nawet lanie od ojca.
– Jak tak myślę, to nie ma w nim nic dobrego oprócz wyglądu… Ale szczerze mówiąc, kiedyś był inny. Miał bladą twarz i gdy pracował, wydawało mi się, że ma na sobie makijaż. To sprawiało, że wyglądał bardziej żywo. Ale lubiłem jego usta, te prawdziwe, naturalnie różowe. Uwielbiałem, gdy się uśmiechał. Kiedyś nosił aparat na zęby. Lubiłem, jak błyszczały te metalowe zamki, kiedy się śmiał.
– To moja najściślej strzeżona tajemnica, Rian. Mogę ci ją wyznać, bo nawet jeśli komuś ją powtórzysz, i tak nikt cię nie zrozumie. – Pies ponownie podniósł łapę, licząc na więcej kurczaka.
Sięgnąłem do torby po kolejne udko, powtórzyłem gest, oderwałem skórkę i podałem mu mięso.
– Największa tajemnica to taka, że… lubię Chi.
Nie wiem, kiedy wrócił z Ameryki. Tamtego dnia właśnie kończyłem zmianę, gdy usłyszałem znajomy głos w telewizji. A kiedy podniosłem wzrok na ekran… Świat przestał się kręcić. Próbowałem powstrzymać smutek, wycierając smarki i łzy, które zaczęły kapać mi na koszulkę. Wtedy do mnie dotarło, że nigdy o nim nie zapomniałem. Im częściej go widywałem, tym bardziej wyraziście pamiętałem, że kiedyś byłem jego…
To boli.
Boli, że dziś mnie pocałował.
Nie chciałem wiedzieć, co to miało znaczyć… Ma przecież kogoś. Tak samo było wtedy. Kiedy już mnie zdobył, zaczął spotykać się z kimś innym. Nienawidziłem, że milczał. Nienawidziłem, że kiedy spytałem go, czy możemy chociaż zostać przyjaciółmi, odpowiedział tylko: „Hmm”.
– Ale wiesz co, Rian? Kiedy w związku przekroczymy pewną granicę, nie da się wrócić do tego, co było. Nie poszedłem z nim tą drogą. Mam swoją ścieżkę, którą muszę podążać…
– Cholera, kurczak się skończył. Zjedz to, co przygotowała dla ciebie mama – warknąłem na psa, pogrążając się w przeszłości.
Z rozmyślań wyrwało mnie pacnięcie łapą w kolano. Zakląłem pod nosem. Nie powinienem płakać. Nie powinienem być słaby. W tego typu relacjach jedyny wybór to zaakceptować prawdę.
Hau!
– Idź zjeść żarcie, które przygotowała ci mama!
Hau! Hau!
– Nie mam więcej kurczaka. – Przestałem się nad sobą użalać, bo musiałem kłócić się z psem o jedzenie.
Co ze mnie za kretyn, skoro kłócę się pełnymi zdaniami z własnym psem.
Hau! Hau! Hau!
– Dobra, dobra… Jutro, Rian. Rano pojadę rowerem na targ – obiecałem, poklepując go po łbie.
Zachowywałem się, jakby mnie rozumiał. Ale nawet jeśli nie, cierpliwie mnie wysłuchał, więc zasłużył na nagrodę.
– Dobranoc, zaraz zrobi się jasno…
Obietnicy dotrzymałem. Kupiłem Rianowi kurczaka z samego rana. Ale skończyło się na tym, że dostałem ochrzan od mamy, bo pies odmówił jedzenia przygotowanego przez nią. Musiałem ratować się ucieczką i obudzić Kiratiego, by zabrał mnie na lotnisko, żebym zdążył na samolot powrotny.
Rodzice pożegnali mnie krótkim błogosławieństwem, po czym zajęli się rozpieszczaniem Riana, tłumacząc mu, jakie to niezdrowe jeść smażonego kurczaka.
A moje śniadanie? Ryż z kurczakiem w panierce kupiony przez mamę. Czyli dla psa to niezdrowe, ale dla syna jak najbardziej w porządku. W mojej rodzinie psa kochano jak dziecko. A dziecko… jak psa.
Serio, zaraz się rozpłaczę.
– Wczoraj na imprezie mówili, że Chi przyszedł się z tobą zobaczyć. To prawda?
– Gdyby się tam nie zjawił, to jakim cudem byłbym w domu? Pomyśl, Kirati. Użyj mózgownicy. – Przewróciłem oczami.
Nie mogłem uwolnić się od niego nawet na chwilę. A teraz jeszcze Kirati musiał o niego pytać. Co za uciążliwość!
– Dostałeś autograf?
– Nie.
– Ooo! Ji, ależ ty jesteś okrutny. To po co w ogóle się pojawił?
Tak naprawdę… nie chciałem go widzieć. Chciałem tylko upewnić się, że naprawdę nic mu nie jest.
– Skąd mam wiedzieć? Może jest spadającą gwiazdą. Nie ma nic do roboty.
– Nawet jeśli upadnie, nie zginie z głodu. Jest synem właściciela targu.
– Hmm, czy ja naprawdę muszę o nim tyle wiedzieć?
– A kiedy odlatuje?
– Nie mam pojęcia. Przestań mnie wypytywać. – Rzuciłem bratu ostrzegawcze spojrzenie.
Dopiero teraz zrozumiałem, czemu moi rodzice traktowali psa jak dziecko. Psy przynajmniej nie gadają i nie dręczą człowieka pytaniami. W przeciwieństwie do takich dzieciaków jak Kirati i ja.
– Powinieneś się tym zainteresować.
– Dlaczego?
– Bo jeśli macie ten sam lot, to na pewno będzie ci ciężko. Spójrz na jego fanów czekających na lotnisku…
– A co mnie obchodzą jego fani?
– No przecież jesteście znajomymi. Jeśli cię zobaczy, to pewnie do ciebie podejdzie, a za nim pójdą jego fanki. Zostaniesz do niego porównany, a ty… no…
– No co, do cholery?!
– Ej, spokojnie, bracie… No przecież mamy tę samą matkę, nie?
– Nie wyzywam mamy! Co niby chciałeś powiedzieć? Gadaj w końcu! – Rzuciłem się na niego i lekko uderzyłem go pięścią w brzuch, ale Kirati jak zwykle przesadził.
Udał, że prawie się rozpłakał, a potem w sekundę odzyskał humor i roześmiawszy się, zwiał, zanim zdążyłem zareagować.
– Ile Chi ma wzrostu?
– 187 centymetrów.
– A ty?
– 175, ale to nie znaczy, że jestem niski! – obruszyłem się natychmiast, posyłając Kiratiemu groźne spojrzenie. Był wyższy ode mnie o osiem centymetrów…
– Różnica wzrostu, różnica w urodzie… Nie do porównania.
– Nie zależy mi na byciu przystojnym. Nie potrzebuję wyglądu do przeprowadzania operacji.
– Tak? To czemu masz taką zmartwioną minę?
– Zmartwioną czym?! Pilnuj bagaży. Idę do łazienki, a potem czekam przy bramce.
– Sprawdzisz w lustrze, czy dobrze wyglądasz?
– Zamknij się.
Poprawiłem okulary i odgarnąłem niesforny kosmyk włosów, który opadł mi na czoło. Mój brat był nie do zniesienia! Zawsze musiał mnie denerwować! Pokręciłem głową, zirytowany, i ruszyłem w stronę toalety. Po załatwieniu sprawy moim nowym celem stało się lustro. W pomieszczeniu były jeszcze inne osoby. Umyłem ręce czekając, aż wyjdą. Gdy tylko zostałem sam, zacząłem uważnie przyglądać się swojemu odbiciu. Moje czarne włosy były w nieładzie. Brwi w tym miały ładny kształt. Oczy wydawały się lekko zwężone, ale przez okulary nie było tego tak wyraźnie widać. Nos był w sam raz – bez potrzeby poprawiania. Wargi niezbyt pełne. Najbardziej podobał mi się mały dołeczek w kąciku ust. Byłem chudy, ale… miałem wysoki cholesterol.
Hej! Nie wyglądam tak źle. W sumie jestem całkiem uroczy!
Gdy doszedłem do tego wniosku, zaśmiałem się cicho i kilka razy puściłem oczko swojemu odbiciu. Ale moja pewność siebie ulotniła się w sekundę, gdy w przestrzeni obok mnie nagle zobaczyłem znajomą twarz. Twarz kogoś, kto ostatnio totalnie namieszał mi w głowie.
Achiwich.
Jego miażdżąca uroda sprawiała, że wypadałem przy nim po prostu blado.
– Mam już dość tej twojej głupiej gęby! – warknąłem, nabierając w dłonie wody i pryskając nią w pustą przestrzeń obok siebie. – Precz! Precz! Precz!
Zgrzytając zębami, zamaszyście machałem ramionami. A potem… drzwi do łazienki się otworzyły i zobaczyłem starszego mężczyznę wpatrującego się we mnie z wyraźnym szokiem.
– Uhm… Ja tylko… Jestem lekarzem i… rozciągam ramiona, bo mam spięte mięśnie – wymamrotałem, czując, że moje życie to jedna wielka katastrofa.
Tłumaczenie: Juli.Ann
Komentarze
Prześlij komentarz