TBC – Rozdział 3
Zaakceptuj konsekwencje
Miałem szczęście, że mój lot do Bangkoku okazał się nie być tym samym, co lot Achiwicha. Dzięki temu nie musiałem się teraz użerać ze swoją cholerną frustracją.
Bezpiecznie dotarłem do swojego mieszkania w pobliżu szpitala. Miałem jeszcze jeden dzień wolnego, więc postanowiłem go dobrze wykorzystać. Grając w gry…
Otworzyłem drzwi i wkroczyłem do swojego prywatnego azylu. Powitała mnie ta sama, dobrze znana cisza i samotność. Po włączeniu światła po prawej stronie zobaczyłem kuchnię – w rozsypce. Kilka kroków dalej rozciągał się salon z dużym telewizorem i szeroką sofą zasypaną ubraniami.
– Powinienem posprzątać, zanim zacznę grać – mruknąłem, wrzucając torbę podróżną do sypialni po lewej stronie, gdzie znajdowała się również łazienka.
Mieszkanie nie było przestronne ani luksusowe, ale co najważniejsze – byłem tu sam.
Myślałem o sprzątaniu, ale skończyło się na tym, że zgarnąłem ubrania z kanapy, rzuciłem się na łóżko i sięgnąłem po telefon, gotów odpalić grę. Jednak w chwili, gdy odblokowałem ekran, zobaczyłem to zdjęcie. Zdjęcie moje i Achiwicha sprzed dziesięciu lat. I cała ochota na cokolwiek natychmiast uleciała. Westchnąwszy, odłożyłem telefon na brzuch. Zmieniłem tapetę na uroczy mem z Gavinem. Wpatrując się w miękkie, pomarańczowe światło na suficie, włączyłem piosenkę, której słuchała ta kobieta na lotnisku.
Dzisiaj był okropny, mój nastrój na dnie,
W rytmie nocy i biegu dnia,
Bez względu na czas, wciąż to samo,
Historia ciebie i mnie nie przemija,
Godziny mijają, ale ona trwa.
– Nienawidzę cię – wymamrotałem, przewracając się na bok.
Zaczęło mnie ogarniać zmęczenie, oczy same mi się zamykały…
Ding dong!
Dzwonek do drzwi rozbrzmiał tak nagle, że aż podskoczyłem.
– Cholera! Kto to?! – warknąłem, automatycznie podnosząc się z łóżka. Znalazłszy różowe kapcie w kształcie świnek, wsunąłem w nie stopy, po czym podszedłem do wizjera.
Nikogo nie było. Ale dzwonek wciąż dzwonił…
Duch?
Nie, w końcu była dopiero trzecia po południu. Zmarszczyłem brwi, niemal je ze sobą łącząc. Kto mógł się teraz do mnie dobijać? Po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że to pewnie chłopak z sąsiedztwa przyniósł mi coś do jedzenia. Wszystko zaczęło się rok temu, gdy jego matka dostała ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego, a jej męża akurat nie było w domu. Chłopak zapukał wtedy do moich drzwi…
Od tamtej pory stałem się dla niego bohaterem z sąsiedztwa. To ja zawiozłem jego matkę do szpitala. I tak, ilekroć coś gotowali lub piekli, dzielili się jedzeniem z samotnym, bezżennym i kompletnie zaniedbanym mną.
Kolejne ding dong wyrwało mnie z zamyślenia. Z westchnieniem otworzyłem drzwi, wychylając głowę, by zobaczyć, kto to. Tak jak się spodziewałem – August, chłopak z sąsiedztwa. Uroczy dzieciak.
– Przyniosłem ci bananowe ciasto, dr Ji.
– Aha, dobra, wchodź – odparłem, szybko odbierając od niego tacę ze słodkościami. Sięgał mi ledwie do biodra. Ale wtedy przyszło mi do głowy jedno pytanie:
– August, jak ty nacisnąłeś dzwonek? Przecież miałeś zajęte ręce.
– Pomógł mi pewien miły Phi.
– Miły Phi?
– Przyszedł się z tobą zobaczyć, dr Ji. To on, ten wysoki pan.
Podążyłem wzrokiem za jego palcem, który wskazywał na ścianę obok. Na początku nikogo tam nie dostrzegłem, ale gdy w końcu go zobaczyłem, nie mogłem już odwrócić wzroku. Wysoka sylwetka, czarna koszula z długim rękawem, czarne dżinsy i czarne okulary przeciwsłoneczne. Odsłaniały jednak twarz, której nie dało się pomylić z żadną inną.
Achiwich.
– Do diabła, jakim cudem tu jesteś?!
– Przyjechałem samochodem. Ji, nie przeklinaj przy dziecku – odparł spokojnie, po czym, potargawszy Augustowi włosy, przykucnął, by znaleźć się na jego wysokości.
– Wróć do siebie, mały. Muszę wyjaśnić coś z dr. Ji.
– Wyjaśnić… co? – Ugryzłem się w język, by nie zakląć ponownie, widząc, jak August podejrzliwie przygląda się Achiwichowi.
Co jeszcze chciał wyjaśniać?! Nie chciałem mieć z nim nic wspólnego… Nie chciałem, żeby to stało się tematem plotek!
– Za dużo, żeby mówić tutaj. Mogę wejść?
– Nie!
– Odsuń się.
– Nie, Chi! Mów teraz i skończmy to tutaj! – Wystawiłem rękę, blokując mu drogę.
August, który w tym czasie majstrował przy zamku swojego mieszkania, spojrzał na mnie zdezorientowany, słysząc podniesiony ton mojego głosu. Szybko rzuciłem mu uspokajający uśmiech.
– Możesz już iść, August. Ten pan… On jest… No… Tylko znajomym.
Znajomy. To było trafne określenie.
– Okej.
Chi i ja zdołaliśmy w końcu wepchnąć Augusta do jego mieszkania. Dopiero wtedy odwróciłem się twarzą do mojego nieproszonego gościa. Mężczyzny w ciemnych okularach, który stał przede mną wysoki, przystojny, z aurą niezmiennie pociągającą, mimo że wielkie szkła zasłaniały jedną trzecią jego twarzy.
– Wyduś to z siebie.
– Czemu jesteś taki nieuprzejmy dla kogoś, kto jest tylko znajomym?
– Czego chcesz, Achiwich? I jak, do cholery, dostałeś się do mojego mieszkania? Odpowiedz najpierw na drugie pytanie, bo pierwsze mnie nie interesuje.
– Kirati.
Krótko i rzeczowo. Ale wystarczająco jasno.
Cholera, Kirati, ty mały diable.
– Po co tu jesteś?
– Chirawat, będziesz musiał wziąć za mnie odpowiedzialność.
– Co ty pieprzysz? – parsknąłem, strząsając jego dłoń ze swojego ramienia.
Nie dotykaj mnie!
– Uderzyłeś mnie w twarz.
– Więc teraz zamierzasz być uprzejmy?
– Dostosuję się do ciebie. Jeśli będziesz niegrzeczny, ja też będę. Jeśli będziesz miły, ja również.
– A ja nie chcę z tobą rozmawiać. Ani grzecznie, ani niegrzecznie.
– Nie musisz rozmawiać, ale wciąż musisz ponieść konsekwencje.
– Wyrównajmy rachunki, Chi. Pocałowałeś mnie dwa razy, a ja tylko raz ci przywaliłem.
– Potrzebuję twarzy do pracy. Nie mogę jej pokazywać, gdy mam podbite oko.
– Chcesz odszkodowania? Podaj kwotę.
– Nie.
– To czego chcesz?
– Ciebie.
Zamarłem, przetwarzając sedno tej odpowiedzi.
Doprawdy, Achiwich?!
– Wal się!!! – wykrzyczałem mu to prosto w twarz.
– Co ty sobie myślisz?!
– A ty? Co ty sobie myślisz? Spanie ze mną… to absurd.
Odwróciłem się, gotów zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. Nie miałem zamiaru dłużej tego ciągnąć. Ale jego ręka z hukiem uderzyła w drzwi, uniemożliwiając ich zamknięcie.
– Nie chodzi mi o seks. Mam dwutygodniową przerwę w pracy.
– …
– Zostanę u ciebie. Musisz się mną zająć. Potrzebna mi kryjówka, w której nie znajdą mnie paparazzi.
– Dam ci się przelecieć raz, a potem nie obchodzi mnie, gdzie się podziejesz.
– Uch…
– Żartuję! Ani spanie ze mną, ani ukrywanie się w moim mieszkaniu przez dwa tygodnie nie wchodzi w grę. Nie mogę z tobą wytrzymać nawet minuty. Czuję się tak, jakbym był na ciebie uczulony.
Wyplułem to ostro, maskując prawdziwe uczucia. Gdybym znowu się z nim przespał, a on potem znowu odszedł… Przysięgam… Bolałoby jak cholera.
– Nie weźmiesz odpowiedzialności za swoje czyny?
– …
– W porządku, Chirawat. Chodźmy na komisariat. Grzywna za napaść nie będzie wysoka.
– …
– Ale cyberprzemoc na pewno cię nie ominie.
– Groźba? – Skrzyżowałem ręce na piersi i uniosłem brew. Widziałem już przed oczami własną katastrofę.
– Czy ja kiedykolwiek komuś groziłem?
– Nigdy.
Westchnąłem.
– Możesz wejść, jeśli chcesz. Zostaniesz u mnie na te dwa tygodnie. A ja przeniosę się gdzie indziej, może do Pe.
Puściłem klamkę i wzruszyłem ramionami, wchodząc do środka. Nie obchodziło mnie, że Achiwich zamknął za sobą drzwi i poszedł za mną. Podszedłem do torby podróżnej, której jeszcze nie rozpakowałem po powrocie z Chiang Mai. Chwyciłem kluczyki do samochodu i portfel, po czym wróciłem do salonu.
Achiwich wciąż tam stał.
– Czemu masz taki bałagan?
– Mieszkam sam. Jeśli będziesz się nudził, możesz posprzątać.
– Myślałem, że masz dziewczynę…
Skłamałem, kretynie!
– Nie mieszkamy razem.
– Naprawdę? Jeśli wyjdziesz z mieszkania, wrzucę zdjęcie mojego podbitego oka na social media. Nie waż się spać u Pe. Nie ufam mu.
– Jesteś jebnięty.
– Przynieś mi lód na okład.
– Mam być twoim sługusem?
– Jeśli tak to nazwiesz… – Wzruszył ramionami i rozsiadł się na kanapie, sięgając po kalendarz z ławy.
Podszedłem do niego. Nie było chwili, żebym nie czuł irytacji.
– Nabijasz się ze mnie z tym podbitym okiem? Zdejmij okulary.
– Skoro uważasz, że kłamię, sprawdź sam.
Zanim zdążyłem się odsunąć, jego dłoń chwyciła mnie za nadgarstek i pociągnęła do siebie. Wylądowałem na jego klatce piersiowej. Zapach jego perfum. Ciepły oddech. Serce mi przyspieszyło.
– Chi!
– Przywaliłeś mi cholernie mocno. Jesteś okrutny.
Achiwich wciąż miał mnie przygniecionego do siebie. Jego smukłe palce zsunęły okulary przeciwsłoneczne z twarzy. Lewe oko wciąż lśniło jak zawsze, ale prawe – to, które uderzyłem – było opuchnięte i podbite. Teraz już wierzyłem, że naprawdę nie mógł iść do pracy.
– Jako lekarz powinieneś leczyć ludzi. Czemu dr Ji zamiast tego robi im krzywdę?
– Trochę mi głupio, że uderzyłem cię w twarz… Ale nie czuję się winny z powodu twojego podbitego oka. Po prostu szkoda mi siebie, bo to ja będę miał przez to kłopoty.
– I?
– Wezmę odpowiedzialność – oznajmiłem spokojnie, patrząc mu prosto w oczy.
– No proszę.
– Zawsze biorę odpowiedzialność za swoje czyny. W przeciwieństwie do niektórych.
Wyrwałem się z jego uścisku, choć w duchu ucieszyłem się, bo przez chwilę czuło się to jak przytulenie. Jego dotyk był lekki i delikatny. Ale musiałem szybko wymazać to uczucie. Ta delikatność mogła mnie omamić. Bałem się siebie samego… Bałem się, że ta historia skończy się dokładnie tak samo jak wcześniej.
– Nie biorę odpowiedzialności za swoje czyny, Ji?
Nie odpowiedziałem. Po prostu podniosłem się i spojrzałem mu w twarz, po czym ruszyłem do kuchni.
Obietnica, że będziemy ponosić odpowiedzialność razem. Nawet jej nie pamiętasz.
Wróciłem z okładem chłodzącym. Ale pokerowej twarzy, której właściciela zostawiłem na kanapie, już tam nie było. Zamiast tego… spał. Opierał się o sofę i oddychał miarowo, śpiąc beztrosko w cudzym mieszkaniu. Pewnie przysnął. Śpiący wyglądał uroczo.
– Tylko przymykam oczy. Nie zasnę, jeśli będziesz tak stał i się na mnie gapił.
– Ha! Dobre sobie. Jeśli nie śpisz, to się podnieś. Przyłóż to, zanim żel straci zimno.
Rzuciłem mu zimny okład na nogę. Mokra plama zaczęła się powiększać na materiale jego spodni.
– Zmoczyło mi spodnie. Muszę je zmienić. Masz jakieś do pożyczenia?
– Przychodzisz do cudzego mieszkania i nawet nie zabierasz ubrań? Mówię ci od razu – nawet jeśli mam, to ci ich nie pożyczę.
– W takim razie zostanę nago.
– Rób, co chcesz. Nie obchodzi mnie to.
– Ale ja nie jestem jak wszyscy.
– Czego niby nie masz takiego jak u wszystkich? – Spojrzałem na Achiwicha, który przyłożył okład do oka, ale nadal się nie rozebrał.
– Większe. Nie takie jak kiedyś.
– Cholera, nie chcę tego wiedzieć! – wrzasnąłem, odwracając się, żeby uciec.
Usłyszałem jego cichy śmiech, co tylko bardziej mnie zirytowało. I jeszcze ten uśmiech…
Nie uśmiechaj się tak często. Moje serce tego nie wytrzyma. Dlaczego, do diabła, muszę cię lubić, skoro jesteś takim dupkiem? Nienawidzę tego… Nienawidzę… Nienawidzę samego siebie!
– Mówiłem o mięśniach nóg. O czym pomyślałeś?
– Dupek.
– No dobrze… Ogłośmy rozejm. Jestem głodny, chodźmy coś zjeść.
– Mówiłeś, że musisz się ukrywać i nie możesz nigdzie wychodzić.
– Nie chcę nigdzie wychodzić, ale jak zobaczyłem twoje mieszkanie pełne zupek instant i mrożonek, to uznałem, że lepiej zjeść na mieście. Jeśli będę z tobą jadał, to umrę z niedożywienia.
– Idź sam.
– Chirawat.
– …
Przewróciłem oczami i przygryzłem wnętrze policzka. Za każdym razem, gdy wymawiał moje imię, traciłem oddech. Zawsze z nim przegrywałem.
– Zjedz ze mną.
– …
– Idź wziąć prysznic i się przebrać. Ubierz się ładnie. Zarezerwowałem już restaurację.
Czy ja powinienem się czuć zdezorientowany? Musisz się ukrywać. Nie chcesz nigdzie wychodzić. Ale już zarezerwowałeś restaurację. Czy ty aby nie jesteś hipokrytą?!
– Ji… skończyłeś już?
– Jeszcze nie.
– Ji, kiedyś nie zajmowało ci to tak długo.
– To „kiedyś” było dziesięć lat temu. Zmieniłem się.
Sięgnąłem do drzwiczek prysznica, kiedy dotarło do mnie, że Achiwich coraz częściej puka do drzwi łazienki. To był już trzeci raz. Wcześniej szorowałem ręce. Teraz szorowałem nogi.
– Pozmywałem za ciebie naczynia. Miałeś ich sporo.
– Dobrze. Możesz jeszcze zamieść pokój. Miotła i mop są na balkonie.
Czekaj na mnie, draniu.
Przeniosłem się do drugiej nogi.
– Już posprzątałem twój pokój. Zaraz jeszcze wypiorę ci bieliznę. Pośpiesz się.
– Świetnie. Szoruję palce u stóp, nie poganiaj mnie – zawołałem, krzywiąc się, choć wiedziałem, że nie może tego zobaczyć.
To jego wina, że kazał mi się wystroić.
Nawet jeśli byłem na niego wściekły i niechętnie z nim szedłem… Skoro już miałem wyjść, to może rzeczywiście powinienem się trochę ogarnąć.
– Czy ty mnie wkręcasz?
– Nie wkręcam cię wcale, ty świrze.
Zatrzymałem się.
– Achi, mam do ciebie pytanie. Skoro kazałeś mi zachować spokój, to zadam je prosto z serca.
– Słucham.
– Najpierw musisz obiecać, że odpowiesz szczerze. Bez kłamstw.
– Ji, po prostu to powiedz. Denerwujesz mnie tą całą dramatyczną otoczką.
Przez chwilę milczałem. Odkręciłem wodę i zacząłem spłukiwać pianę z ciała. Powinienem się czuć podenerwowany obecnością Achiwicha w tym samym pomieszczeniu, ale nie czułem. Może dlatego, że kiedyś byliśmy sobie tak bliscy, że potrafiliśmy się nawzajem przejrzeć na wylot. Wiedziałem, co lubił i czego nie znosił. On również znał mnie. Ale coś poszło nie tak. Bo ja go kochałem… I doskonale wiedziałem, że to nie było właściwe.
– Ji, nie milcz tak.
– Nie mów takim smutnym głosem. Chciałem tylko zapytać, czy powinienem ściąć włosy. Nie jestem pewien, czy nie są już za długie. – Zmrużyłem oczy, przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze.
Para zaczęła osiadać na szkle, zamazując obraz. Moje nagie ciało było mokre i śliskie, ale najbardziej skupiłem się na falujących kosmykach, które opadały na twarz. Gdy były mokre, ich końcówki drażniły mi kark. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio się strzygłem. Nieszczególnie dbałem o siebie.
– Pewnie. Rób, co chcesz.
– To pójdę najpierw do fryzjera. Potem zjemy.
– Khiang Moo, ewidentnie robisz mi na złość.
Westchnąłem głęboko, słysząc, że mnie oskarża. Przecież tylko próbowałem zachować spokój – tak, jak sam chciał. To on szukał zaczepki, nazywając mnie Khiang Moo.
Chcesz wojny? Nie ma sprawy.
Zarzuciłem na mokre ciało szlafrok, niedbale osuszyłem włosy ręcznikiem i otworzyłem drzwi, stając przed Achiwichem.
– Nie. Robię. Ci. Na. Złość.
– Jeszcze nie jadłem. Wiesz, że jestem głodny, a celowo się guzdrzesz.
– Nie, skąd niby miałbym wiedzieć, że jesteś głodny? Ja to ja, a ty to ty.
– Jestem głodny.
– To czekaj tutaj. Jeśli umierasz z głodu, masz kubek z zupką instant. Jak chcesz jeść, to sobie zrób. Nie jestem skąpy, ale gotowanie dla ciebie nie leży w zakresie moich obowiązków.
Zirytowany, wziąłem głęboki oddech, widząc jego naburmuszoną minę. Wyglądał na naprawdę głodnego.
Dobra, dostaniesz ode mnie darmową zupkę. Jest początek miesiąca, jestem bogaty.
– Za dużo sodu.
Czyli nie zjesz. Zawsze musisz być taki cholernie wybredny.
– W takim razie jedz, co chcesz. Możesz się częstować wszystkim, co tu znajdziesz.
– Masz tylko mrożonki.
– Chi. Jeśli chcesz, żebym z tobą poszedł, to poczekaj, aż się ubiorę.
Wyrzuciłem to powoli i wyraźnie, mrużąc do niego oczy, po czym odsunąłem jego duże ciało z drogi.
– Jak długo mam czekać?
– Nie wiem. Nadal nie zdecydowałem, co założę.
– Wybierz cokolwiek. W czymkolwiek wyjdziesz, będziesz…
– Będę co? Dokończ zdanie, panie Achiwich.
No proszę, proszę. Chirawat jest taki słodki, gdy się złości.
– Wkurwiający jak cholera.
Szlag! Zniszczył moje marzenia.
Wiem, że mam irytującą twarz, ale czy musiał mi to tak brutalnie uświadamiać?!
– To teraz poczekasz trzy godziny. Muszę wymyślić sposób, by zmniejszyć poziom wkurwiającości mojej twarzy.
– Kiedy to zacząłeś tak się przejmować swoim wyglądem?
Achiwich wyglądał na zrezygnowanego, gdy przeglądałem ubrania i rzucałem je na łóżko. Chodził za mną krok w krok jak głodny Rian.
– Chcesz znać prawdę?
– No dawaj.
– Normalnie biorę prysznic w trzy minuty, ubieram się w dwie i wychodzę do pracy. Ale ponieważ mam iść z tobą, to zajmuje mi to więcej czasu.
– Dlaczego?
– Bo jesteś celebrytą.
– Chcesz dobrze wyglądać na naszej randce?
Achiwich posłał mi uśmiech, opierając się o szafę i krzyżując ramiona.
– Nie schlebiaj sobie.
To ty mnie ciągniesz ze sobą.
– Kiedy powiedziałem, że muszę się ubrać porządniej, bo jesteś celebrytą, miałem na myśli to, że jak paparazzi zrobią ci zdjęcie, to i ja się na nim znajdę. A jeśli będę wyglądał jak gówno, to mama może się mnie wyrzec. Jasne?!
– Jasne.
Achiwich łatwo przyjął moje słowa. Wyglądał, jakby mu to odpowiadało.
– To jaki garnitur wybierasz, panie Chirawat?
– Daj mi pół godziny.
– To ja ci wybiorę.
– Nie!
– Zamknij się i stój w miejscu.
Cholera, Chi śmie mi rozkazywać. Chi śmie mi rozkazywać. Chi śmie mi rozkazywać.
– Nie wtrącaj się! – odparłem wojowniczo, chcąc mu pokazać, że jestem uparty.
– Jeśli nie zamkniesz się teraz, to cię pocałuję. Jeśli nie przestaniesz się wykłócać, to cię przelecę. Twój wybór.
Choleraaaa!
Chi oszalał. Chi jest totalnym zboczeńcem! Dobra, dobra. Stoję grzecznie i czekam, aż wybierzesz mi jakiś skromny strój. Chirawat oficjalnie się poddaje…
Tłumaczenie: Juli.Ann
Komentarze
Prześlij komentarz