TBC – Rozdział 13

 



Wspólna odpowiedzialność

 

Achiwich znów poczuł się nieswojo, schodząc po schodach w domu Chirawata. Skrzypienie drewna sprawiło, że na jego zwykle spokojnej twarzy pojawił się cień dyskomfortu, który ustąpił dopiero wtedy, gdy chłopak dotarł do ostatniego stopnia. Z jego ust wymknęło się ciche westchnienie ulgi.

W głębi duszy wiedział, że te schody się dziś nie zawalą. Ani jutro, ani za wiele lat. Konstrukcja wyglądała solidnie – każda deska była wypolerowana, błyszcząca, bez drzazg i oznak zużycia, co dokładnie można było dostrzec w popołudniowym słońcu. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie lubił tego dźwięku, a co za tym idzie – również drewnianych schodów. Szedł za zapachem jedzenia, aż dotarł na miejsce. Oparłszy się o framugę drzwi, spoglądał na znajdującą się na tyłach domu kuchnię. Pomieszczenie zostało przedłużone, szeroko otwarte na zewnątrz, z dachem chroniącym przed słońcem i deszczem w porze monsunowej.

Rzut oka w kierunku kuchenki pozwolił mu dostrzec Chirawata stojącego przy niej w piżamie, z jedną ręką wspartą na biodrze, a drugą trzymającą patelnię. Jego ruchy były zaskakująco płynne, zupełnie jak u stylowego Khiang Moo.

– Aleś się kąpał całe wieki – mruknął Ji, usłyszawszy kroki Achiwicha. Od razu wyczuł, że tamten go obserwuje.

– Co robisz?

– Smażony ryż z wieprzowiną. Jedz. Przygotowałem więcej. – Ji podniósł dwie identyczne porcje i uśmiechnął się kątem ust, zdejmując klapki. Minąwszy Achiwicha, wszedł do środka i usiadł na krześle przy stole.

– Ty serio kochasz tę wieprzowinę, co?

– Bez wątpienia. Moja mama ją robi. Najlepsza w całym Chiang Mai.

– A gdzie reszta? W domu cicho, jak makiem zasiał. – Achiwich usiadł obok, rozglądając się za Kiratim czy rodzicami. Odpowiedziała mu tylko cisza.

– Wszyscy poza domem. Mama i tata poszli na targ. Ki, jak nie siedzi u kumpla, to pewnie gdzieś rysuje albo robi zdjęcia.

– Czyli jesteś w domu sam? – Achiwich przyjął podaną mu przez przyjaciela łyżkę.

Chirawat najpierw włożył ryż do ust, a potem skinął głową i dopiero po przełknięciu i popiciu udzielił mu odpowiedzi:

– Rzadko siedzę w domu. Zaraz też wychodzę.

– Dokąd idziesz?

– Do Prae. Kończy korepetycje o trzeciej.

– Czyli co, umawiacie się?

– Jeszcze nie. Ale planuję zapytać, czy zostanie moją dziewczyną.

– Kiedy? – Achiwich przestał się w niego wpatrywać i skupił się na jedzeniu, chociaż nie był głodny. Ale skoro Ji gotował, to postanowił nie protestować.

– Myślałem, żeby dzisiaj. Może kupię jej kwiaty czy coś.

– Przecież dopiero co ją poznałeś. Nie za szybko?

– Już się pocałowaliśmy.

Łyżka w dłoni Achiwicha zamarła. 

Cholera. 

Miał ochotę przewrócić stół, ale wiedział, że mu nie wolno...

– To smakuje okropnie – zaatakował z innej strony.

Co za palant. Naprawdę palant.

– Gotuję dla ciebie, a ty narzekasz? Nawet jeśli ci nie smakuje, masz zjeść. Bo inaczej zrobię ci z życia najprawdziwsze piekło.

Achiwich zupełnie zapomniał, że Ji to żaden słodziak, tylko Ojciec Chrzestny. W końcu zawsze to ktoś taki jak on musi spuścić głowę i zjeść wszystko bez gadania. Prawdę powiedziawszy, posiłek przygotowany przez przyjaciela nie był przecież taki zły. Nie był również „wow”, ale dało się zjeść. I zjadł.

– Pozmywam. Ty idź wziąć prysznic. – Achiwich odebrał mu talerz i postawił obok swojego. Wstał, gotowy, by udać się do kuchni, ale Ji zabrał swój talerz z powrotem.

– Nie trzeba. Sam pozmywam. I tak mam jeszcze kilka starych naczyń do umycia. Kąpiel wezmę później, przed wyjściem.

– Tak?

– To tylko zmywanie.

– Będę stał obok, żeby cię wspierać.

– Wygląda na to, że jesteś samotny.

– Hmm – mruknął Achiwich i poszedł za nim do kuchni. Obserwował, jak Ji wkłada talerz do zlewu i odkręca wodę. Oparłszy się o blat, wpatrywał się uważnie w każdy jego ruch.

– Czemu się gapisz? Coś ze mną nie tak?

– Nie.

– To dlaczego tak mi się przyglądasz?

– Jak?

– Jak pod mikroskopem.

– Masz ślad na karku. – Achi delikatnie przesunął po plamce w kolorze płatków róży.

– Jaki ślad?

– Może po ukąszeniu komara. – Chłopak cofnął rękę, gdy Ji podniósł mokrą dłoń, próbując sięgnąć własnej szyi. Na jego twarzy pojawiła się konsternacja.

– Ale mnie nie swędzi.

– Sam karku nie zobaczysz.

Achiwich nie kłamał. Wcale go tam przecież mocno nie całował. Nie zostawił śladu celowo. Ale jednak znak był, bo… się zapomniał. Ten zapach… Ta gładka skóra… Nie potrafił się powstrzymać.

– Pe będzie się ze mnie nabijać, na pewno powie, że mam malinkę.

– Wstydzisz się, gdy się z ciebie śmieją?

– Nie.

– To co cię to obchodzi?

Ji wzruszył ramionami, nie mając na to odpowiedzi. Wpatrywał się jeszcze przez chwilę w jasne oczy Achiwicha, po czym odwrócił się z powrotem do zlewu.

– Nigdy nikogo nie pocałowałeś? Miałeś kogoś?

– Nigdy.

– Ale myślę, że wiele osób do ciebie podchodzi.

– Nie interesuje mnie to.

– …

– Nie chcę randkować z kimś, kto po prostu się napatoczy. Wolę znaleźć kogoś sam. Kogoś, kogo mógłbym kochać ciągle od nowa i nigdy się nie znudzić. Nawet, jeśli ta osoba nie będzie tego odwzajemniać, to w porządku.

– Oglądasz za dużo filmów. Marzyciel z ciebie...

– Jeśli to marzenia, to wszyscy ludzie, którzy gonią za miłością, też marzą.

– Miłość to tylko część życia.

– Ty jej nie rozumiesz. Dlatego mówisz, że to tylko część.

– Serio? – Ji zwolnił tempo zmywania i zmarszczywszy brwi, próbował zrozumieć, co Achiwich właściwie ma na myśli.

– Kochaj mnie, kochaj i mojego psa.

– Szkoda, że w moim domu nie ma psa. – Chirawat parsknął śmiechem, zerkając na Achiwicha, który wypowiedział znane przysłowie z kamienną twarzą, a potem niespodziewanie zmienił temat.

– Ji, chcesz ze mną dokądś pojechać, zanim zacznie się uczelnia?

– Dokąd?

– Nad morze.

– Brzmi nieźle. Nigdy tam nie byłem. Zaprośmy dużo znajomych. Będzie zabawa.

– Hmm. – Achiwich wpatrywał się w smukłe palce zmywające naczynia.

Na jakiś czas zapanowała cisza, którą przerwał Achi:

– Jedziesz do Prae? Mogę cię podwieźć.

– Nie trzeba. Wezmę samochód. Nie wiem, czy wrócę wcześnie.

– Jestem samotny.

– …

– Nie mam co robić w domu. Zawiozę cię, potem gdzieś się przejdę. Rób z Prae, co chcesz. Zadzwoń, jak jej ojciec po nią przyjedzie, wtedy cię odbiorę.

– Chyba masz za dużo wolnego czasu. Nie uczysz się do egzaminów?

– Nie uczę się. Idę w twoje ślady.

– Niegrzeczny dzieciak – zażartował Ji i wytarłszy dłonie w szorty, smukłymi palcami dotknął jego podbródka. – Teraz już jesteś mój.

– Czyli mogę cię podwieźć?

– Możesz, ale nie bądź przylepą.

– Spokojnie. Twoje sprawy mnie nie obchodzą.

– Okej. – Ji delikatnie musnął palcami własne usta. Na chwilę jego dłoń zatrzymała się na nich, jakby chcąc poczuć ciepło i miękkość. A potem chłopak przesunął palce po ustach Achiwicha. – Mięciutkie…

– …

– I różowe… Urocze.

– Idiota. – Achiwich odsunął dłoń Ji i cofnął się, czując, jak nagle robi mu się gorąco.

– Rumienisz się. Cały jesteś czerwony. Uciekasz?

– Nie uciekam.

– To właśnie nazywane jest ucieczką. – Ji groźnie ruszył w jego stronę.

– Śmierdzisz. Jeszcze się nie wykąpałeś.

– Wcale nie. – Chłopak oskarżony o wydzielanie nieprzyjemnego zapachu zatrzymał się i podniósł koszulę, by ją powąchać, po czym zmarszczył nos.

– Do łazienki.

– Idę już!

– Głośny jesteś…

– A co, miałbym mamrotać jak ty? – odburknął Ji, szczerząc zęby w pseudogroźnym grymasie, po czym zderzył się barkiem z Achiwichem, kierując się do swojej sypialni.

Jego szybkie kroki odbijały się echem, kiedy doszedł do schodów. Skrzypienie drewna sprawiło, że Achiwichowi odechciało się iść za nim. W końcu zapadła cisza, a Chi ruszył z miejsca.

Cholera! Uwielbiam, jak Ji się ze mną drażni, ale te jego schody to horror.

 

SKRZYYYP!
TRZASK!

– Co się, do cholery, stało? – Oderwawszy wzrok od węża na ekranie komórki, Ji spojrzał na pustą drogę przed sobą, po czym zmrużył oczy w poszukiwaniu czegoś niezwykłego. Niczego jednak nie dostrzegł. Spojrzał więc na siedzącego za kierownicą Achiwicha. Jego oczy były szeroko otwarte. Ręka, którą kurczowo trzymał kierownicę, opadła, by rozpiąć pas bezpieczeństwa.

– Potrąciłem psa. Wybiegł nagle na drogę i nie zdążyłem zahamować… Szczeniak, malutki. – Ledwo to powiedział, a już wyskoczył z samochodu. Nie obchodziło go, czy Ji do niego dołączy. To była sytuacja awaryjna. Małe życie wisiało na włosku.

– Kurwa.

– Jeszcze żyje. Wygląda na to, że ma złamaną łapkę. Musimy zabrać go do weterynarza.

– Jasne, jedziemy – zgodził się natychmiast Ji na widok Achiwicha przytulającego małego psa. Widać było, że stara się nie przestraszyć go jeszcze bardziej. Chirawat dostrzegł zakrwawioną łapkę. Piesek skomlał i drżał. Achiwich delikatnie zawinął go w zdjętą z siebie koszulę.

– Ja go potrzymam. Ty prowadź. – W takich chwilach to Achiwich podejmował decyzje szybciej i pewniej niż Ji, który tylko przytaknął i usiadł za kierownicą, nerwowo rozglądając się wokół.

W okolicy nie było prawie żadnych domów. Ranny szczeniak mógł być porzucony albo uciekł z pobliskiej świątyni.

– Pewnie nie ma właściciela.

– Hmm. Pomyślimy o tym później. Teraz weterynarz.

– Jasne. – Ji przyspieszył i jechał szybciej niż wcześniej Achiwich. Prędkość, z jaką przyjaciel potrącił pieska, nie mogła przekraczać 20 km/h. Miał nadzieję, że zwierzak nie odniósł poważniejszych obrażeń, mimo plam krwi na torsie trzymającego go chłopaka. Niedługo potem Chirawat zaparkował przed miejską lecznicą dla zwierząt.

Rana na przedniej łapce została opatrzona, a weterynarz uspokoił ich, mówiąc, że pies jest bezpieczny. Mały, czysty teraz szczeniak, zawinięty w miękki ręcznik, leżał przytulony do nagiej klatki piersiowej Achiwicha. Piesek był już czysty, ale ciało Chi nadal pokrywała krew.

– Przepraszam – przerwał ciszę Achiwich, uśmiechając się ze skruchą. Mówiąc te słowa, wpatrywał się w śpiącego szczeniaka, palcem wskazującym delikatnie głaszcząc jego miękką sierść.

– Przepraszasz psa?

– Nie, ciebie. Przeze mnie nie spotkałeś się z Prae.

– Nie szkodzi. Jak nie dziś, to jutro. – Ji zerknął na zegarek. Było już po szesnastej, a on i Achiwich wciąż czekali w kolejce do kasy w lecznicy.

– Ale Prae była chyba zła.

– No, trochę się wkurzyła. – Ji przypomniał sobie, jak dzwonił do niej wcześniej, by powiedzieć, że nie da rady przyjechać. W jej głosie słychać było wyraźne niezadowolenie. Ale gdy wyjaśnił przyczynę, ton jej głosu nieco złagodniał.

– Wytłumaczę jej wszystko. Żeby nie było między wami zgrzytów.

– Poradzę sobie. – Chirawat przesunął się na miękkim krześle bliżej chłopaka trzymającego psa. Szturchnął lekko palcem puszystą sierść, a szczeniak ziewnął, po czym spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami. – I co teraz zrobisz z tym typkiem?

– Odwiozę go tam, gdzie go znaleźliśmy.

– …

Dłoń głaskająca pieska, nagle się zatrzymała. Ji spojrzał na Achiwicha, gotów sprzeciwić się zostawieniu psa, ale tamten go uciszył.

– Nie krzycz. Żartowałem. Ale pojadę tam, żeby poszukać właściciela. Może znajdziemy jego matkę. Jeśli nie, to ja się nim zaopiekuję.

– Mam przeczucie, że i tak zostanie z tobą.

– Też tak czuję. Ale jeszcze sprawdzimy.

– To ja go nazwę.

– Ngern.

– Co?

– Nazywa się *Ngern [*po tajsku pieniądze]. Kosztował mnie trochę kasy – zażartował Achiwich, pozwalając nowo ochrzczonej psinie gryźć swój palec. Chwilę później podniósł zawiniątko i położywszy je na kolanach Ji, wstał, by zapłacić rachunek.

– Jeśli Chi się tobą zaopiekuje, Ngern, to będę was często odwiedzać – powiedział Ji, głaszcząc pieska i patrząc na szerokie plecy chłopaka, który odchodził. – Jak cię trzymał, to wyglądał na tak czułego… Też to czujesz? Nawet jeśli jest tak cichy, że to aż wkurzające.

Ngern cicho pisnął – czy to w odpowiedzi, czy z bólu.

– Życie z Achiwichem nie będzie trudne. Jego rodzina jest bogata. Będziesz mógł jeść, co chcesz. Wystarczy powiedzieć. – Wyraźnie zadowolony Chirawat pochylił się, by lepiej usłyszeć ciche popiskiwanie, nieświadomy, że Achiwich stoi obok. – Co mówisz? Chcesz Whiskasa?

– Whiskas to karma dla kotów. – Usłyszawszy tę nazwę, Achi pacnął go w ramię torbą z lekarstwami. – Chodź. Zobaczymy, czy Ngern ma właściciela.

– Założę się, że nie.

– W takim razie wspólnie weźmiemy za niego odpowiedzialność.

– Co?

– Będziemy się nim opiekować razem. Może zostać u mnie, ale ty też się nim zajmiesz.

– Spoko. Co ty na to, Ngern? – Ji mrugnął do psa, po czym powoli wstał.

– Ale z ciebie gość, gadasz z psem.

– Bylebym nie złapał cię na tym samym.

Achiwich uniósł brew, ale nie odpowiedział. Szedł przodem, co jakiś czas oglądając się na chłopaka z psem.

Wspólna odpowiedzialność... Podobało mu się to. Czuł, że łączy ich teraz coś więcej.

I rzeczywiście. Ngern zamieszkał w sypialni Achiwicha. W świątyni nikt go nie znał, zabrali go więc ze sobą. Szczeniaczek otrzymał pozwolenie na spanie na dużym łóżku. Karmę i inne niezbędne rzeczy mieli dopiero kupić.

Woda, głośno rozbryzgująca się w łazience, przestała chlupać – znak, że Chi zmył z siebie krew. Niedługo potem wrócił do pokoju. W koszulce, czysty i gotowy do wyjścia.

– Ruszajmy, zanim zamkną centrum handlowe.

– Ty mi mówisz, żeby się pośpieszyć, a sam brałeś prysznic przez bitą godzinę! – Ji podejrzliwie na niego spojrzał. W powietrzu unosił się słodki, drzewny zapach mydła.

– Śpieszyłem się.

– No dobra, dobra… To chodźmy już.

– Weźmiemy Ngerna.

– Zwariowałeś? Zostaw go tutaj.

– Nie ma kto się nim zająć. Jeśli go nie zabieramy, to zostawmy go ciociom Whan i Khwan.

– A one jeszcze nie śpią? – Ji pamiętał, że ciocia Whan była gospodynią, która otworzyła mu wcześniej drzwi, a Khwan to niania.

– Jeszcze nie. Weź go.

– Naprawdę zależy ci na tym psie.

– Weterynarz powiedział przecież, że jest jeszcze bardzo młody i potrzebuje opieki.

Ji zamilkł i skinąwszy głową, wziął na ręce zawiniętego w ręcznik Ngerna. Piesek zamrugał. Najpierw do niego, potem do Achiwicha. Słysząc ciche popiskiwanie, Ji poczuł ciepło w sercu.

– Mam słabość do psów-przylepek. Ngern już się do mnie przywiązał.

– Nie dość, że gadasz z psem, to jeszcze sobie wyobrażasz, że on cię kocha.

– On naprawdę się przywiązał. Spójrz mu w oczy. Oddał mi całą swoją miłość. – Chłopak podszedł bliżej Achiwicha, podnosząc zwierzątko tak, by ten mógł zobaczyć jego błyszczące oczy. W chwili, gdy ręcznikowe zawiniątko miało już zmienić właściciela, Ji sprytnie się odsunął.

– To dlaczego nie weźmiesz go do siebie?

– Mama mi nie pozwoli. Kiedyś już prosiłem o psa.

– To zostaw go tutaj. I… oddałeś już całą swoją miłość Ngernowi?

– Co?

– Pytam, czy ty też oddałeś mu całą swoją miłość.

– Nie wiem, stary. Tak tylko mówiłem... Ale kocham go, bo jest uroczy.

Achiwich skrzywił się, słysząc, jak Ji przemawia do psa swoim miękkim głosem. Sięgnąwszy do klamki, poprowadził ich do wyjścia. Mijając duże lustro, na chwilę się zatrzymał i spojrzał na swoje odbicie. Na jego ustach pojawił się wymuszony uśmiech, ukazując aparat na zębach. Próbował przekonać samego siebie, że też jest choć trochę uroczy.

Zwariował… Chciał być uroczy. Dla Chirawata.

Ech… Znów odpływam w marzenia.

 

ŁUP!

Zbyt pochłonięty zabawą z psem Ji wpadł na Achiwicha. Zaskoczony, odruchowo się cofnął. Nie przewrócił się. Po prostu zrobił krok w tył. Chi najwyraźniej się przestraszył, ponieważ ramionami odruchowo objął go w talii i przyciągnął bliżej.

– Nie przewrócę się.

– Uh-huh… Wiem. No i?

Słowo „No i?” zadźwięczało w głowie Ji. Chłopak uniósł brew, a ich spojrzenia się spotkały. Miękkie, intensywne… Co dalej?

– Masz mi coś do powiedzenia, Chi?

– Nie. – W obawie, że staje się zbyt oczywisty, Achiwich natychmiast się odsunął. Wziąwszy głęboki oddech, głośno wypuścił powietrze. – Myślałem, że Ngern zaraz spadnie. Daj, ja go poniosę.

– To przez ciebie. Zatrzymałeś się tak nagle. – Ji bez protestów oddał mu zwierzątko.

– Śpisz dziś z Ngernem u mnie?

– Nie, twój dom jest za daleko od mojej szkoły. Poza tym nie mówiłem mamie, że przenocuję poza domem. Martwi się, że się gdzieś włóczę.

– Raczej martwi się, czy coś z kimś nie zmalujesz.

– Zaraz cię trzasnę.

– Nie trzaśniesz.

Achiwich zatrzymał się i odwrócił w jego stronę. Byli niemal tego samego wzrostu i stali o krok od siebie. Chwilę później ich nosy się zderzyły. Oczy Achiwicha rozwarły się ze zdziwienia, a Ji się zachwiał… Zrobiwszy krok w tył, upadł na tyłek. Tym razem nikt go nie złapał.

– Aua!

– Przepraszam, trzymałem Ngerna. Nie mogłem ci tym razem pomóc.

– Ty… pieprzony przyjacielu!

– …

– Serio?! Ważniejszy ode mnie jest dla ciebie pies?! – wysyczał do Achiwicha, który patrzył na niego z rumieńcami na policzkach. Nie dość na tym, trzymając Ngerna, nie kiwnął palcem, by mu pomóc. I jakby to nie wystarczyło, po prostu zszedł już po schodach i zostawił go tam, żeby sam się podniósł…

Ja pierdolę! Nienawidzę cię, idioto! Ważniejszy ode mnie jest dla ciebie ten pies!
Jestem wściekły.



Tłumaczenie: Juli.Ann 

Korekta: paszyma



Poprzedni 👈              👉 Następny  

Komentarze

Popularne posty