Rywale – Rozdział 2
ZAMKNIĘCI
Neonowe lampy brzęczały nad nimi, rzucając ostre cienie na pomieszczenie. Lampki choinkowe, które Taylor owinął wokół klatki ze sprzętem, nieregularnie migotały, a ich radosne błyski stanowiły dziwny kontrast do narastającego napięcia w szatni. Zapomniana czapka Świętego Mikołaja zwisała z jednego z haczyków, jakby kpiła z ich sytuacji.
– Sprawdź telefon – zażądał Louis głosem, który odbił się echem od metalowych szafek.
Kaden z przesadną powolnością wyciągnął smartfon z kieszeni.
– Brak zasięgu – mruknął, po czym wsunął go z powrotem do płaszcza. – Wygląda na to, że utknąłeś tu ze mną, skarbie.
Louis uderzył pięścią w drzwi. Ból przeszył mu kostki, a głuche dudnienie poniosło się po pustej szatni.
– Halo?! Jest tam ktoś?!
Jeszcze jeden cios. I kolejny. Każdy z nich był desperackim wołaniem rzuconym w ciszę. Walił dalej, licząc, że usłyszy go jakiś nocny ochroniarz albo sprzątacz, ale jedyną odpowiedzią był odgłos tępego uderzania własnej pięści o metal. Po minucie opuścił obolałą dłoń, zmęczony i wściekły. Oczywiście nikt tego nie usłyszał. Była przecież Wigilia, a ekipa sprzątająca już dawno wyszła.
Prychnąwszy z frustracją, Louis rzucił torbę na podłogę przy drzwiach, a na nią niedbale cisnął kurtkę. Kaden zdążył już wygodnie rozsiąść się na ławce i wyciągnąć z torby oprawioną w skórę książkę, jakby rozkoszował się zaplanowanym pobytem w spa. Swoboda, z jaką przewracał kartki, doprowadzała Louisa do szału.
– Żartujesz sobie? Naprawdę zamierzasz teraz czytać?
– A co proponujesz w zamian? – Kaden podniósł wzrok, a w jego niebieskich oczach błysnął cień drwiny. – Możemy się poprzytulać, żeby było nam cieplej. Zagrać w prawdę czy wyzwanie albo w rozbieranego pokera.
– Spierdalaj.
Louis podszedł do wysokich okien i przyjrzał się wąskim prostokątom pod sufitem. Na zewnątrz wciąż padał gęsty śnieg, oblepiając szyby. Przeciągnął jedną z drewnianych ławek po podłodze. Zgrzyt był w dziwny sposób satysfakcjonujący.
– Co ty robisz? – zapytał Kaden, w końcu odrywając się od lektury, gdy Louis zaczął ustawiać drugą ławkę na pierwszej.
– A jak ci się wydaje? – warknął Louis, stabilizując prowizoryczną konstrukcję. – Spadam stąd. Niektórzy z nas mają plany.
Nie miał żadnych, ale Kaden nie musiał przecież o tym wiedzieć.
– Nie wyjdziesz tamtędy, Spidermanie. – Kaden był wyraźnie rozbawiony. – Po pierwsze twoje szerokie bary się tam nie zmieszczą. Po drugie nie ma żadnego uchwytu, okno się nie otwiera. A jeśli je rozbijesz, sytuacja stanie się naprawdę nieprzyjemna.
Ignorując jego słowa, Louis wspiął się na ustawione ławki. Konstrukcja zachwiała się pod jego ciężarem. Za jego plecami z suchym dźwiękiem zatrzaśnięto książkę.
– Chcesz złamać sobie kark czy co? – Głos Kadena przeciął powietrze.
Louis nie odpowiedział. Macał framugę, szukając punktu oparcia. Nic. Najpierw nacisnął szybę, po czym uderzył w nią pięścią.
– Te wszystkie ciosy musiały nieźle przemeblować ci mózg, kochanie – rzucił Kaden, ale w jego głosie pojawiło się coś innego, jakiś rodzaj napięcia. – Chociaż… patrzenie, jak ponosisz porażkę, zawsze jest zabawne.
Ławki pod Louisem się rozsunęły. Mężczyzna poczuł, że traci równowagę. W ostatniej chwili próbował się czegoś złapać, ale było już za późno. Świat gwałtownie się zakołysał, a dźwięk uderzenia jego ciała o ławkę odbił się echem po szatni. Ostry ból przeszył mu nogę.
– Cholera, ty idioto!
W polu jego widzenia pojawiły się drogie buty Kadena, który chwilę później był już przy nim, klęcząc, z twarzą przyćmioną niepokojem.
– Hej, słyszysz mnie?
Louis zamrugał. Głowa mu pulsowała. Gdy spróbował się podnieść, przed oczami zatańczyły mu czarne plamy. Poczuł ciepłe, wilgotne mrowienie przy kostce. Krew przesiąkała przez materiał spodni w miejscu rozcięcia spowodowanego upadkiem.
– O cholera…
Pomieszczenie zawirowało, gdy wpatrywał się w rozlewającą się ciemną plamę. Ale Kaden już działał. Podciągnąwszy mu nogawkę, wyjął z kieszeni idealnie białą, materiałową chusteczkę, złożył ją w prowizoryczny opatrunek i przycisnął do rany.
– Trzymaj – polecił krótko.
W następnej chwili zdejmował już z szyi jedwabny szal. Złote logo Hermèsa błysnęło w neonowym świetle, gdy zaskakująco sprawnymi palcami zaczął wiązać go wokół kostki Louisa jako tymczasowy bandaż.
– Gdzieś tu musi być apteczka – mruknął Louis, gdy Kaden zaciągał węzeł.
– To ma tylko przeciwdziałać zalaniu całej szatni krwią – odparł Kaden. – Skoro mamy czas, znajdziemy apteczkę i oczyścimy ranę. Zrobimy to porządnie, zanim coś się wda.
Jego ciepłe i stabilne ramię wsunęło się pod biodra Louisa, kiedy pomagał mu usiąść.
– Dawaj, twardzielu.
Gdy Louis spróbował postawić nogę, ból eksplodował na nowo. Instynktownie chwycił Kadena za ramię, a jego palce wbiły się w wełniany materiał płaszcza. Dotarli do najbliższej ławki, ostrożnie stawiając każdy krok. Na szyi Louis czuł ciepły oddech Kadena.
– Poszukam apteczki.
– Daj spokój – mruknął Louis, opadając na ławkę. – Nie trzeba.
Kaden spojrzał na niego znajomym wzrokiem, zawieszonym gdzieś między kpiną a czymś, czego nie dało się nazwać.
– Jasne. Jeśli marzy ci się infekcja i amputacja w środku sezonu, to proszę bardzo.
Jego spojrzenie powędrowało po pomieszczeniu i zatrzymało się na białej skrzynce wiszącej na jednej ze ścian.
– O. Jest.
Tym razem Louis nie protestował. Patrzył, jak Kaden przynosi apteczkę, a potem starannie składa płaszcz i marynarkę, odkładając je na ławkę obok. Powoli, równo podwinął rękawy koszuli aż do łokci, zanim znów uklęknął przed Louisem.
Coś w powietrzu się zmieniło.
Ciszę przecięło ciche trzaskanie lateksowych rękawiczek, gdy Kaden je zakładał. Jedne po drugim wyłożył na ławkę plastry, środek dezynfekujący i gazę, z tą samą metodyczną precyzją, jaką pokazywał na lodzie.
– Nie ruszaj się – mruknął, przenosząc zranioną nogę Louisa na swoje udo.
Jego palce przesunęły się po prowizorycznym opatrunku w miejscu, gdzie jedwabny wzór był już ściemniały od krwi. Louis przyłapał się na tym, że obserwuje skupienie na twarzy Kadena – wyraz, który znał dotąd tylko z meczów.
– Poradziłbym sobie z tym sam – powiedział Louis, a jego głos zabrzmiał ostrzej niż zamierzał.
Kaden zaśmiał się cicho, gorzko.
– Wolałbyś się wykrwawić, byle tylko mi dopiec.
Dotyk miał ostrożny, gdy w skupieniu oczyszczał ranę. Louis syknął, gdy poczuł pieczenie środka dezynfekującego. Kaden przycisnął opatrunek do skóry, dłonie miał spokojne, kiedy powoli i starannie zakładał świeży bandaż.
– No – powiedział w końcu, a jego palce na moment zatrzymały się przy kostce Louisa. – To powinno wytrzymać.
Louis przełknął ślinę.
– Dzięki.
Kaden zdjął rękawiczki. Ich spojrzenia się spotkały.
– Nie ma za co. Nie mogę cię przecież zostawić na śmierć, nikt by mi nie uwierzył, że cię nie zabiłem. – Wyprostował się i otrzepał kolana z wyimaginowanego kurzu. – Chociaż muszę przyznać, nagłówek byłby niezły. „Złoty chłopiec hokeja traci panowanie nad sobą. Zabójstwo rywala w Wigilię”.
Louis prychnął, zanim zdążył się powstrzymać, i znienawidził się za to, jak łatwo mu to przyszło. Wyciągnąwszy telefon, wyłączył go i włączył ponownie, w desperackiej nadziei na zasięg. Nic. A chwilę potem rzeczywistość uderzyła go jak pięścią w brzuch.
– O Boże – wymamrotał, a w jego głosie zabrzmiała panika, gdy wszystko zaczęło się układać w całość. – Jutro są święta. Wszyscy pojechali do domów. Nikt tu nie zajrzy… przez kilka dni.
Coś przemknęło po twarzy Kadena. Rysa w jego zwykłej pewności siebie. Idealna fasada na moment się skruszyła, gdy i do niego dotarło, jak poważna jest sytuacja.
– Co? – Machnął ręką, próbując to zbagatelizować, ale zdradził go głos. Jego wyćwiczone opanowanie się zachwiało. – Ktoś na pewno zacznie cię szukać. Znajdą nas. Jeszcze dziś. Albo najpóźniej jutro rano.
Louis pokręcił głową.
– Nikt mnie nie szuka.
– Masz rodzinę, prawda? – Ton Kadena nagle zrobił się dziwnie poważny, a jego spojrzenie wbiło się w Louisa z nieznaną dotąd intensywnością.
– Tylko ciotkę. Czasem nie rozmawiamy przez dłuższy czas. Zorientuje się dopiero po kilku dniach.
– Masz… dziewczynę? – zapytał Kaden, po czym dodał z przesadnym uśmiechem: – Albo chłopaka?
– Zamknij się – warknął Louis.
– Pytam serio – powiedział Kaden i po raz pierwszy w jego głosie zabrakło zwykłej złośliwości.
– Nie mam nikogo – wycedził Louis. – A ty? Rodzice? Lokaj czy coś w tym stylu?
– Lokaj? – Kaden parsknął śmiechem. – Nie mam lokaja.
– Ktokolwiek! Nie powinieneś być dziś wieczorem na jakiejś eleganckiej imprezie?
– Wymyślasz to sobie? – Głos Kadena nagle stał się ostry, defensywny.
– A co, nie? – Louis zmarszczył brwi. – To czemu wyglądasz jak jakiś pieprzony książę z bajki?
– W pewnym sensie – przyznał Kaden niechętnie, a jego ramiona lekko opadły. Blask przygasł. – Ale i tak nikt mnie tam nie będzie szukał. Pewnie uznają, że nie dojechałem przez śnieżycę.
– O Boże – westchnął Louis raz jeszcze.
Na chwilę między nimi zapadła cisza, po czym Kaden wstał. Przeszedł do kolejnej szafki i zaczął grzebać w torbach ze sprzętem. Z torby Millera wyciągnął batonik proteinowy. Potem następny.
– Ej, przestań – zaprotestował Louis. – Nie możesz tak grzebać w ich rzeczach.
– To twoi koledzy z drużyny, prawda? – Kaden nie przerwał, z tą samą spokojną determinacją przeszukując kolejną szafkę. Jego głos swobodnie odbijał się od ścian pustej szatni. – Raczej nie chcieliby, żebyśmy umarli tu z głodu.
– Ja bym chciał – mruknął Louis.
– Ty? Wątpię.
Rozległ się cichy śmiech Kadena, systematycznie podchodzącego do kolejnych szafek. Kiedy w końcu wrócił, starannie ułożył zdobycz na ławce.
– Proszę bardzo – oznajmił, układając batoniki w równy stos. – Przynajmniej nie umrzemy z głodu. Dwanaście powinno wystarczyć, zanim nas tu znajdą.
Wziąwszy jeden, obrócił go w dłoniach z wyraźnym niesmakiem.
– Chociaż muszę powiedzieć jedno. Gust twoich chłopaków jest dyskusyjny. Baton proteinowy jabłko-cynamon? To brzmi po prostu obrzydliwie.
– Nie spędzę świąt tutaj z tobą – warknął Louis, bardziej do siebie niż do Kadena.
– A co, boisz się, że znowu wymyślą o nas jakąś historię? – Głos Kadena ociekał słodkim jadem. – Coś pikantnego? Wiesz, że są dziewczyny, które wierzą, że my ze sobą sypiamy?
Szczęka Louisa się napięła.
– Może dlatego, że podkręcasz je na Twitterze?
– Nie. – Usta Kadena wygięły się w niebezpiecznym uśmiechu. – Myślę, że one po prostu wyczuwają między nami to naturalne napięcie.
Louis zsunął się z ławki i oparł się o nią plecami. Serce waliło mu jak oszalałe, a każde jego uderzenie dudniło w uszach. Zignorował swoje wilgotne dłonie. Coś w tym wieczorze – cisza, izolacja albo po prostu ciągłe droczenie się Kadena – sprawiało, że ciężar w jego piersi stawał się nie do zniesienia. Nie wiedział, czy pcha go do tego odwaga, czy wyczerpanie, ale potrzeba, by wreszcie nazwać to, co wisiało między nimi, przebiła się na powierzchnię. Jeśli nie teraz, to nigdy.
– Dobra – powiedział napiętym, ale zdecydowanym głosem. – Widzę, że będziesz do tego wracał, więc wreszcie o tym pogadajmy. – Puls mu szalał, gdy wypowiadał te słowa, ale nie było już odwrotu. Zacisnął szczękę, gotów na to, co miało nadejść.
Kaden przeniósł ciężar ciała, nonszalancko wyciągając nogi przed siebie. Jego twarz pozostała spokojna, ale w oczach pojawiło się coś obronnego, jakby czekał, dokąd to zmierza. Lekko przechylił głowę. Głos miał gładki i irytująco niewzruszony.
– O czym?
Serce Louisa tłukło się w piersi, ale wytrzymał spojrzenie Kadena. Zacisnąwszy szczękę, po chwili ją rozluźnił i wyrzucił z siebie słowa:
– O tym cholernym pocałunku.
Każda sylaba brzmiała jak wyzwanie, ale teraz nie zamierzał się cofnąć. Zbyt długo było to pogrzebane, a jeśli Kaden chciał dalej naciskać, to proszę bardzo.
Zobaczył drgnięcie na jego twarzy. Ułamek sekundy czegoś nieosłoniętego, zanim przykryła to udawana dezorientacja. Louis przejrzał go od razu. Ta mina była fałszywa. Kaden grał na czas, szukał odpowiedzi.
– Juniorzy – ciągnął Louis, głos miał spokojny mimo szalejącego pulsu. – Ostatni mecz, który graliśmy razem. Afterparty. Pocałowałem cię przy basenie.
Słowa przeszyły powietrze jak cios, ostre i nie do uniknięcia. Louis znieruchomiał, jego spojrzenie było twarde, nieustępliwe. Jeśli Kaden chciał grać niewiniątko, musiał to robić, patrząc prosto w oczy jego determinacji. Nie było już drogi ucieczki.
Delikatny rumieniec rozlał się po szyi Kadena, ale jego ton był ostry, niemal jadowity.
– Po cholerę teraz to wyciągasz?
– Bo za każdym razem, kiedy się widzimy, mam wrażenie, że wcierasz mi to w twarz – odpowiedział Louis. Jego głos pozostał spokojny, mimo nacisku w piersi.
Kaden zamilkł. W nierównym blasku migoczących świątecznych lampek jego twarz była nie do odczytania. Ciche brzęczenie neonów wypełniało ciszę.
– Byłem pijany – powiedział w końcu Louis. Słowa padły cicho, niemal niechętnie. – Dlatego cię pocałowałem. Jeśli zbiło cię to z tropu… Jeśli cię to zraniło, to przepraszam.
– Nie zraniło – odparł Kaden szybko. Zdecydowanie zbyt szybko. Skrzywił się, jakby ugryzł coś kwaśnego, po czym dodał z wymuszoną nonszalancją: – Przestań się tak dziwnie zachowywać, Zenith.
Louis przyjrzał mu się uważnie, czekając na znajomy uśmiech albo kąśliwą ripostę. Nic takiego nie nastąpiło. Kaden wyglądał na speszonego, niemal wytrąconego z równowagi. Wpatrywał się w batonik proteinowy, który powoli obracał w dłoniach. Cisza między nimi ciągnęła się ciężko i niezręcznie, przerywana jedynie cichym brzęczeniem świateł i sporadycznym miganiem dekoracji.
Wyznanie zawisło w powietrzu, nierozwiązane. Louis poczuł dziwny ucisk w piersi. Ulgę, że Kaden po raz pierwszy go nie wyśmiał, i jednocześnie gorzkie rozczarowanie brakiem jego reakcji. To, że Kaden uparcie unikał spojrzenia i nie dał żadnej prawdziwej odpowiedzi, sprawiało, że ta chwila wydawała się niedomknięta, jak pytanie bez odpowiedzi.
Noga pulsowała mu bólem, gdy Louis podniósł się z podłogi. Musiał jeszcze raz spróbować przy drzwiach, musiał coś zrobić, zamiast siedzieć tu i dusić się w milczeniu Kadena. Każdy krok zamieniał się w nieporadny podskok, gdy ból strzelał mu w kostce.
– Co ty, do cholery, robisz? – zapytał Kaden. – Nie możesz obciążać tej nogi, chyba że chcesz tu wszystko zalać krwią.
– Powiedziałem, że nie spędzę świąt tutaj z tobą – mruknął Louis.
Spróbował wyważyć drzwi, ale one ani drgnęły. Dziesięć kolejnych minut studiowania zawiasów i szukania słabych punktów nie przyniosło żadnego efektu. Bez narzędzi byli uwięzieni.
Kaden podszedł do niego, ze złością wyraźnie wypisaną na twarzy.
– Możesz, proszę, znowu usiąść? Nie mamy wystarczająco dużo bandaży, żeby co pięć minut opatrywać ci nogę.
Louis rzucił mu jadowite spojrzenie, ale nie odpowiedział. Chwyciwszy swoją parkę, pokuśtykał do najbliższej ławki. Chłód zaczynał być odczuwalny, wpełzał pod skórę i usztywniał mięśnie. Usiadłszy, zarzucił parkę na ramiona, a znajomy ciężar materiału przyniósł odrobinę ukojenia.
Louis sięgnął do torby i wyjął telefon. Kciuk zawisł na moment nad ekranem, gdy przez głowę przemknęła mu myśl, żeby jeszcze raz sprawdzić zasięg, ale zrezygnował. Bateria pokazywała 47 procent. Jeśli mieli tu utknąć na dłużej, lepiej było ją oszczędzać. Zgasiwszy ekran, schował telefon i spojrzał na Kadena. Jego widok, tak spokojnego i opanowanego, tylko podsycał irytację buzującą pod skórą Louisa.
– Sprawdź sieć jeszcze raz – powiedział ostrzej, niż zamierzał.
– Przecież mówiłem, że nie mam zasięgu – odpowiedział Kaden, wyłapując jego ton.
– Po prostu sprawdź jeszcze raz.
– A czemu u mnie miałoby być inaczej niż u ciebie?
– Bo twój telefon pewnie kosztuje więcej niż mój samochód – mruknął Louis. – Może ma lepszy odbiór czy coś.
Kaden przewrócił oczami, ale w jego poirytowaniu było niemal coś na kształt czułości.
– Dobra, zrozumiałem. Nie chcesz tu ze mną utknąć. Ale czy naprawdę tak trudno byłoby raz zapytać normalnie?
Louis się nie spodziewał, że te słowa aż tak zabolą. Zatrzymał się i po raz pierwszy od chwili, gdy zostali zamknięci, spojrzał na Kadena naprawdę uważnie. To była prawda. Przy całym swoim docinaniu na lodzie Kaden zachowywał się zaskakująco w porządku, odkąd tu utknęli. Bez wahania opatrzył mu nogę, nawet nie komentując faktu, że zniszczył swój absurdalnie drogi szal. Louis otworzył usta, niepewny, co właściwie chce powiedzieć.
Neonowe lampy zamigotały raz, drugi, po czym zgasły, pogrążając pomieszczenie w ciemności.
– Cholera – wyrwało się Louisowi.
– Chyba przez burzę wyłączono prąd – odezwał się Kaden, a jego głos w ciemności zabrzmiał dziwnie blisko.
– Nie, przecież światełka jeszcze się świecą – zaczął Louis, wskazując w stronę klatki ze sprzętem. Ale zanim dokończył, radosna girlanda także zgasła, pogrążając ich w absolutnej czerni.
– Cholera.
Tłumaczenie: Juli.Ann





Ciekawie się zapowiada 🤭🤭🤭
OdpowiedzUsuńBędzie się działo 😋
OdpowiedzUsuń